Autorowi tych wspomnień szczególnie utkwiła w pamięci mowa wygłoszona przez pewnego sędziwego obywatela. Dżentelmen nosił modny wówczas, czworokątny monokl. Przemawiał z ręką wzniesioną na wysokości śnieżnobiałego kołnierzyka.
"Drodzy współbiesiadnicy" – mówił ów szacowny obywatel. "Przed chwilą w ciemnościach pochowaliśmy nowy rok. Pochowaliśmy go obojętnie, gorzej niż psa! Takich pogrzebów pamiętam o wiele więcej niż wy, moi mili. Mam bowiem skończonych lat 81. I oto dostrzegłem, proszę wysłuchajcie mnie spokojnie, dostrzegłem w tej rzekomej śmierci i w tym rzekomym narodzeniu... zwyczajne oszustwo. Nikt nie umiera, kochani, i nikt się najdrożsi nie rodzi".
Sylwester... 13 dni później
Jak to możliwe? "Ponieważ w sylwestrową noc nie zwraca się uwagi na rok stary, więc stary oszust cichaczem włazi za parawan, zmienia perukę, szminkuje twarz i wnet wychodzi na scenę ludzkiego świata jako śliczny chłopiec" – tłumaczył dalej starszy pan chyba trochę zdziwionym biesiadnikom. "Każe się nazywać Nowym Rokiem i rzuca w ludzi grzechotką, tęczową bańką nadziei. Ale naprawdę na imię mu, komedyantowi, życie. Wiele hałasu o nic".
Takie filozoficzne mowy w noc sylwestrową oczywiście się zdarzały, jednak nie były normą. Ludzie zwykle wręcz upajali się szaloną zabawą i... robili to bez większych refleksji. Z tą magiczną nocą oraz Nowym Rokiem związanych było także wiele zwyczajów.
Nie wszystkie obchody odbywały się w tym samym czasie. Bo co ciekawe, Polacy żyjący w czasach zaborów obchodzili Sylwestra (to zwyczajowa nazwa wieczoru i nocy z 31 grudnia na 1 stycznia) w różnych terminach. Na terenach zajętych przez Prusy i Austrię oraz w tzw. Kongresówce obowiązywał kalendarz gregoriański. Znaczna część dawnej Rzeczpospolitej (chodzi m.in. o dawne ziemie kresowe) została jednak włączona do imperium Romanowów. Tam obowiązywał kalendarz juliański. Oznaczało to, że mieszkańcy Rosji (w tym także nasi krajanie) obchodzili Sylwestra 13 dni później niż Polacy w innych częściach naszego rozszarpanego przez zaborców kraju.
Tak czy owak, w bogatych dworach ziemiańskich zabawa rozpoczynała się... wystrzałowo. Urządzano wówczas duże polowania, głównie na dziki lub zające. Jedno z nich wspomina Antoni Belina Brzozowski. Odbyło się w lasach Ordynacji Zamojskiej niedaleko Kozłówki (relacja znalazła się w książce Tomasza Adama Pruszaka pt. "Ziemiańskie święta i zabawy").
"Jeszcze zupełnie było ciemno, kiedy z różnych folwarków odjeżdżały sanie z nagonką na miejsce wyznaczone do odstrzału" – czytamy w tych wspomnieniach. "Tego dnia śniadanie podawano o siódmej rano. (Była to) gorąca kasza owsiana na rosole, no i naturalnie wszelkiego rodzaju wędliny. Przed ósmą pod zajazd podjeżdżały szerokie, drewniane sanie, do których goście w futrach załadowywali się, trzymając swoje sztucery".
Polowanie i strzelanie z batów
Strzelców zawożono w wyznaczone miejsce. Z drugiej strony (w odpowiednim miejscu lasu) ustawiano nagonkę. Ruszała ona gdy jeden z leśniczych zagrał na trąbce.
"Dochodziło coraz głośniejsze hukanie nagonki" – pisał Brzozowski. "Przez linię strzelców przebiegała wpierw drobna zwierzyna, potem sarny i rogacze, a wreszcie z hukiem i trzaskiem zaczęły pędzić dziki, albo pojedyncze odyńce, albo stada matek z warchlakami. Las roztrząsł się od huku strzałów. Myśliwi rozstawieni na duchcie, w odległości około stu kroków – przepuszczali dzika przez drogę, by dopiero w ostatniej chwili oddać strzał (...). Po tej kanonadzie, która trwała około pół godziny, nagonka wychodziła na linię strzelców".
Wówczas trąbiono koniec polowania. Następnie myśliwi oraz uczestnicy nagonki spotykali się przy ogniskach, gdzie omawiali wrażenia z polowania. Pito po kilka kieliszków wódki oraz koniak. Podawano także zimne i gorące zakąski. Po południu polowanie powtarzano w innej części lasu. Jego scenariusz także się powtarzał...
Więcej na ten temat w najnowszym numerze i e-wydaniu Kroniki Tygodnia
Napisz komentarz
Komentarze