W Warszawie zameldował się 8 lipca. – Przy moście południowym czekał już na mnie komitet powitalny – śmieje się pan Janusz z Łabuniek Pierwszych k. Zamościa, który za trzecim razem pokonał kajakiem wymyśloną przez siebie trasę z Zamościa do Warszawy.
To byli najbliżsi 67-latka, którzy dzielnemu kajakarzowi, gdy już wyszedł na brzeg, wręczyli dyplom za zajęcie – oczywista oczywistość – pierwszego miejsca.
Miejscem akcji była stołeczna Plaża Romantyczna.
Kajak po liftingu
O jego pasji pisaliśmy rok temu. Przypomnijmy, że używany kajak kupił ponad trzy dekady temu w Krasnobrodzie, bo ktoś likwidował wypożyczalnię. Przez te wszystkie lata kajak leżał i czekał na „wodowanie”. Gdy trzy lata temu nasz rozmówca przeszedł na emeryturę, zaczął go przerabiać. Po bokach – na całej długości – umieścił dwie rury PCV. Dzięki temu kajak jest stabilny na wodzie i nie przewróci się na przeszkodzie. Na wyposażeniu jest też koło od roweru, które w razie potrzeby można założyć, aby przetoczyć ważący prawie 80 kg kajak z miejsca na miejsce. Dodatkowo kajak ma dwa krzesła z oparciami i można doczepić do niego beczkę, w której mieszczą się namiot, śpiwory, kilka butelek wody i lekka kuchenka.
Do trzech razy sztuka
Pan Janusz pierwszy raz wybrał się w podróż dwa lata temu, ale do stolicy nie dopłynął. Meta była w Dęblinie. W zeszłym roku wyprawa zakończyła się w Kozienicach. W tym roku zacisnął zęby i 29 maja – z nurtem Łabuńki – wyruszył z Bortatycz przed siebie. – Dziennie mogę zrobić do 40 km, sporadycznie do 60 km, bo na tyle wystarcza sił – opowiada.
Dopłynął do Ruskich Piask, gdzie Łabuńka wpada do Wieprza, a następnie Wieprzem – do Izbicy. Później był Krasnystaw, Stężyca Nadwieprzańska i Borowica, za którą jest kanał Wieprz-Krzna. Kolejny przystanek to Jaszczów, za nim Kijany, Wólka Rokicka, Leszkowice, Jeziorzany i Kośmin, za którym Wieprz wpada do Wisły. Pierwszym większym miastem na Wiśle był Dęblin. Z Zamościa do Dęblina „zrobił” około 300 km.
W kierunku stolicy wypłynął z Dęblina 5 lipca. Do pokonania miał ponad 100 km. – Na progu spiętrzającym w Kozienicach jest bardzo niebezpiecznie i można stracić życie – opowiada pan Janusz. – Panowie z elektrowni pomogli mi przetransportować kajak poza przeszkodę, dzięki czemu udało mi się pokonać ten odcinek.
Do stolicy było coraz bliżej.
Sam sobie sterem
Przy niesprzyjającej pogodzie kajak zostawiał u poznanych ludzi, a sam busem albo pociągiem wracał do domu. Przy sprzyjających wiatrach rozbijał namiot nad brzegiem rzeki albo na „bezludnych wyspach” na Wiśle. – Odkąd jestem na emeryturze, nigdzie mi się nie spieszy, a poza tym, jak chyba każdy, lubię czasem pobyć sam – mówi. – Piękne są poranki nad wodą, śpiew słowików, unoszące się mgły. Poza tym fajnie jest mieć świadomość, że jest się skazanym tylko na siebie. Ta wyprawa była inna niż poprzednie, bo w przeciwieństwie do wcześniejszych, gdy na niektórych etapach towarzyszył mi ktoś z rodziny, prawie całą tegoroczną trasę pokonałem sam.
Stolica została zdobyta. To może za rok pan Janusz wyruszy z Warszawy na północ? Kierunek Gdańsk? – Na razie spełniłem swoje marzenie i nic nie planuję, ale zarzekać się nie będę – śmieje się kajakarz.
Na pewno przygotowany przez rodzinę dyplom słusznie mu się należał. Najbliżsi są dumni z wyczynu pana Janusza.
Napisz komentarz
Komentarze