Zauważyliśmy np. wykonaną z wosku dużą głowę prehistorycznego ptaka, którą osadzono na długiej, ponad metrowej, żebrowanej szyi. Obok "stacjonują" niezwykłe stwory nazwane przez rzeźbiarza "dronami". Ich metalowe brzuchy zostały wykonane z baków starych motorowerów oraz różnych części urządzeń, które można tylko zobaczyć... w najbardziej zardzewiałych, najodleglejszych zakątkach złomów (np. na zamojskiej Karolówce). Mają one przyczepione koła lub metalowe odnóża ze szponami czy pazurami. Groźne są także ich paszcze przypominające dziwne, przedpotopowe ptaki lub jaszczury.
"Drony" warują na podłodze pracowni (czasami towarzyszą im żywe, podwórzowe psy, które mają "wstęp wolny" do pracowni Bartłomieja Sęczawy). Przypominają roboty (świetnie nadawałyby się np. do zilustrowania niektórych utworów Stanisława Lema). Na półkach pracowni można zobaczyć także inne, bardzo oryginalne "mechaniczne" rzeźby (duże, mniejsze lub mikroskopijne), a czasami tylko ich fragmenty. Wyglądają niesamowicie... jakby same nocą, bez wiedzy ich twórcy, mogły składać się w jakąś surrealistyczną całość, łapać nieproszonych gości za nogawki i... przepytywać ich np. z tabliczki mnożenia. Brrrr...
A to dopiero początek! W pracowni artysty można także zobaczyć metalowe chrabąszcze, ważki i ryby, różne głowy i popiersia, kokony i jakieś muszle (jakby żywcem wyjęte z filmów fantastycznych) oraz tajemnicze, schematyczne figurki mężczyzn i kobiet. Stoją tam także skomplikowane maszyny, piętrzą się pojemniki, widać pełne, luksusowe wydanie dzieł... Lenina (trochę jakby uzupełnienie tej galerii osobliwości i... niezwykłej fantazji rzeźbiarza), jakieś tubki i aptekarskie buteleczki z nieznanymi cieczami. Magia!
Taka jest ta pracowania w sąsiedztwie największego, asfaltowego zakrętu w Horyszowie. Obok niej Bartłomiej Sęczawa wybudował także odlewnię. Zawsze pracuje tam samotnie. Z wielu powodów. Praca w tym miejscu, podczas wytopu metali i całego procesu twórczego jest bardzo niebezpieczna. Każdy błąd może kosztować rzeźbiarza utratę zdrowia (chodzi np. o poparzenia), nawet życia.
Poza tym cała przestrzeń jest dokładnie zagospodarowana i zaplanowana, a każdy szczegół ma znaczenie. Pan Bartłomiej opowiada o tym z wielkim przejęciem (demonstrując nam jednocześnie różne, odlewnicze czynności).
– Ten piec używam do topienia metali, ale niezbyt często, bo jest mały. W tym dużym topię mosiądz. Jest w nim zamontowana turbina z małego fiata i palniki na bazie zwykłych, gazowych. O proszę, tędy wpada powietrze, a tu się reguluje dopływ... Wszystko sam zrobiłem, działa dobrze, ale nadal całość ulepszam, poprawiam... Wytapiam brąz, mosiądz, który potrzebuje temperatury ponad 1000 st. C, także duraluminium... – tłumaczy pan Bartłomiej, pokazując kolejne urządzenia. – Tutaj jest piec do wypalania form gipsowych. Płomień mam pod spodem... Skąd wiem, że te formy są już odpowiednio wypalone? To się czuje po zapachu, widać po kolorze, rodzaju płomienia, wszystkim... To kwestia doświadczenia.
Obejrzeliśmy też inne piece (wszystkie artysta wykonał sam), fojercęgi, różne tygle, prowadnice, uchwyty, jakieś ranty. Coś z tego wszystkiego (być może) udało się nam zrozumieć...
Więcej o artyście i jego twórczości w najnowszym numerze i e-wydaniu Kroniki Tygodnia
Napisz komentarz
Komentarze