Piłkarski sędzia, szczególnie w niższych ligach, rzadko kiedy słyszy, że wykonał na murawie dobrą robotę. A jednak bywają przypadki, gdy piłkarskie środowisko jest zgodne i potrafi docenić arbitra. Tak właśnie rzecz się ma w przypadku Arkadiusza Łaszkiewicza, który przed kilkoma dniami meczem pucharowym Unia Hrubieszów – Orlęta Radzyń Podlaski zakończył przygodę z gwizdkiem. Zdaniem wielu, zdecydowanie zbyt wcześnie, bo takich rozjemców zwyczajnie brakuje.
Gdy zapytać trenerów, działaczy czy piłkarzy, wszyscy podkreślają jedno. Pierwsze wrażenie jest bardzo mylące, bo nasz bohater nie wygląda wcale na osobę, która jest w stanie zapanować nad boiskowym rozgardiaszem. Niewysoki, drobny, spokojny, bez przerośniętego ego. Wydaje się, że z takimi rysami bardziej pasowałby do wydawania sprzętu w klubie, tymczasem po kilku minutach świetnie potrafi utemperować nawet najbardziej krewkiego gracza.
"To taki Pan Wołodyjowski zamojskiej piłki nożnej. Mały ciałem, wielki duchem..." – napisał na naszym profilu FB trener Ireneusz Zarczuk, gdy dowiedział się, że Arkadiusz Łaszkiewicz zawiesza gwizdek na kołku. Inni komentujący zauważyli, że 35-latek nigdy nie zostawał bohaterem meczów, a tak jak być powinno, zawsze stał na drugim planie, strzegąc boiskowych praw niczym szeryf na Dzikim Zachodzie.
POMYSŁ BRATA
Pierwszą zabawką Arkadiusza Łaszkiewicza wcale nie był gwizdek, ale piłka.
– Każdy mały chłopiec ma swoje marzenia. Ja bardzo chciałem być piłkarzem. Tym bardziej, że tata kopał piłkę w Palmie Bodaczów i tak naprawdę to on zaszczepił mi miłość do grania. Z czasem jednak musiałem wybrać. Zawsze chciałem mieć dobre oceny w szkole i miałem je. Ale to kosztowało. Coraz więcej czasu poświęcałem nauce i ostatecznie wzięła górę. Gdy okazało się, że piłkarzem nie będę, do akcji wkroczył mój młodszy brat Piotrek. Powiedział mi, że jestem całkiem niegłupi (śmiech), na piłce się trochę znam, a ludzie mnie lubią, więc zrobi mnie sędzią. I kiedy byłem na wymianie szkolnej we Włoszech zapisał mnie na kurs sędziowski, oczywiście bez mojej zgody, a nawet wiedzy. Miałem wtedy siedemnaście lat. Gdy w grudniu 2000 roku zadzwonił telefon ze związku z zaproszeniem na kurs sędziowski, odparłem, że to musi być pomyłka. Brat jednak wkroczył do akcji i wszystko się wydało. Szczerze mówiąc, długo nie dałem się przekonywać. Pomyślałem sobie, że czemu nie i pojawiłem się na kursie – wspomina początki swojej przygody Arkadiusz Łaszkiewicz.
Jak wyglądały początki kariery?
Więcej przeczytasz w najnowszym numerze i e-wydaniu Kroniki Tygodnia
Napisz komentarz
Komentarze