Chyba wpadłam mu w oko, bo podszedł i poprosił mnie do tańca, potem razem się bawiliśmy na zabawie, nie na jednej – śmieje się Krystyna Przybysz.
Krystyna i Józef Przybyszowie "chodzili ze sobą" cztery lata. Aż wreszcie zdecydowali się na ślub. Pani Krystyna pojechała do Hrubieszowa i tam kupiła piękną suknię.
– Całą koronkową, długą, tylko welon miałam krótki, bo taka była wtedy moda. Bukiet z białych róż zrobiła dla mnie drużka – wspomina. Pan Józef miał garnitur i muchę.
Kilkadziesiąt tortów
24 sierpnia 1968 roku na sumę do kościoła w Nabrożu jechały furmanki z odświętnie przystrojonymi w kwiaty z bibuły końmi. Na przedzie orkiestra, za nią furmanka z Parą Młodą.
– Po ślubie wesele było u Pana Młodego, a na drugi dzień u mnie. Wtedy się brało ślub w niedzielę, więc w poniedziałek to do wieczora była jeszcze zabawa. Oczepin się kiedyś nie robiło. Tańczyło się na podwórku, a w domu biesiadowano przy stołach. Gości było dużo, ale ludzie przychodzili głównie sami, nie z osobami towarzyszącymi jak dzisiaj. Przychodzili, żeby kogoś poznać – kontynuuje Krystyna Przybysz.
Tort weselny był i to nie jeden, ale... kilkadziesiąt, bo goście przychodzili ze swoimi tortami, a po weselu, każdy dostawał trochę ciasta do domu.
Cały artykuł dostępny tylko w papierowym i e-wydaniu Kroniki Tygodnia
Napisz komentarz
Komentarze