Dla obcych był panem doktorem, znanym w Zamościu stomatologiem. Dla pani Aliny ukochanym stryjkiem Witoldem. To właśnie z nim wiąże swoje najpiękniejsze świąteczne wspomnienia. Zdecydowała się nimi z nami podzielić.
– Jak daleko sięgnę pamięcią, wigilia miała stale powtarzający się schemat. Babcia, zaraz popołudniu zalecała dzieciom wypatrzenie pierwszej gwiazdki na niebie, która wyznaczała czas zasiadania do uroczystej wieczerzy. Każde z nas trojga co chwilę spoglądało przez okno, choć czasem trzeba było wcześniej "wychuchać" przeręblę w tafli szkła malowanego mrozem. Prawda natomiast była taka, że równie często jak w niebo, spoglądaliśmy w stronę ulicy – do drogi. Pierwsza gwiazdka, to bajkowa wspaniałość, ale rzeczywistość i pewność kto do nas przybędzie wprawiała nas w napięcie i powodowała szybsze bicie serca.
Rodzina w komplecie
Mieszkaliśmy w Dąbrowie w wielkim drewnianym "szalowanym" domu, który tato Eugeniusz postawił, będąc jeszcze kawalerem. Wtedy to często odbywały się tam zabawy taneczne z prawdziwą orkiestrą zwaną muzykantami. Już z samego tego faktu wynika, że rodzice taty (babcia Stasia i dziadzio Józef) byli wyrozumiali i pogodni. Jedyny brat tata-stryj Witold, lekarz dentysta mieszkał i pracował w Zamościu. Odwiedzał nas dość często, a na święta obowiązkowo. To właśnie jego wypatrywaliśmy z taką dziecięcą niecierpliwością. W momencie, gdy uśmiechnięty wchodził zdecydowanym krokiem do domu wiadomo było, że JUŻ SĄ ŚWIĘTA. Zawsze przywoził prezenty dla wszystkich. Pamiętam łagodne spojrzenie niebieskich babcinych oczu z westchnieniem dziękczynnym do Boga, że oto rodzina jest cała w komplecie oraz nieodłączne "ależ nie trzeba", gdy stryjek całując babcię w rękę, podawał jej równocześnie chustkę szalinówkę doskonałego gatunku. Dziadzio miał w zwyczaju pochrząkiwać, aby zatuszować radość z zagranicznych cygar lub nowych okularów. Pamiętam, że mama dostała kiedyś broszkę perłową, a innym razem bransoletkę z turkusami, tatuś krawat i cieplutki szalik. Dla nas dzieci przywoził owoce: pomarańcze, cytryny, a nawet banany i daktyle oraz obowiązkowo słodycze. Wszystko było wyjątkowe, bo takich rarytasów w sklepach nie było. Nie, stryjkowi prezentów nie kupowaliśmy. Dostawał "gościńca", gdy wracał po świętach do swojego domu.
Witold, ty byś się ożenił
Wigilia była naprzemiennie raz u nas, raz u brata dziadzia – Kazimierza, który mieszkał w sąsiedztwie wraz ze swoją rodziną. Pomimo wcześniejszego oficjalnego zaproszenia z domu, w którym akurat przypadała Wigilia w danym roku, szedł ktoś wydelegowany, aby przyprowadzić gości. Słynne było głośne "tupanie w sieni, tak, aby podłoga chodziła jak klawisze fisharmonii" i tradycyjne życzenia "Na szczęście, na zdrowie z Wigilią Bożego Narodzenia" i odpowiedź "Daj nam Panie Boże szczęśliwie ten rok spędzić i następnego doczekać". Mroźne powietrze wpadało do domu szeroko otwartymi drzwiami, ukazując gwieździste już zupełnie w międzyczasie niebo. We wszystkich kaflowych piecach napalone było maksymalnie. Wieczerzę poprzedzała modlitwa i dzielenie się opłatkiem. Stryjek pilnował, aby życzenia nie były banalne. Potem oczywiście dwanaście postnych potraw i obowiązkowo kompot z suszu. Jednym cichym słowem "spokój" potrafił zapanować nad wesołością dzieci, doradzając przysłuchiwanie się rozmowom starszych, często zahaczającym o czasy wojny. Mówił, że to prawdziwa historia. Rzecz, która nas niezmiennie bawiła to fakt, że dziadzio Józef zawsze zgadzał się ze swoim bratem Kazimierzem. Do dzisiaj powtarzane jest z sentymentalnym uśmiechem "tak Józiu, tak Kaziu...". Pamiętam też jak babcia mówiła (nie w formie rozkazu czy prośby), ale tak jakby wypowiadała swoje marzenie "Witold, ty byś się ożenił...".
I przyszedł dzień, kiedy stryjek przedstawił swoją wybrankę. Babcia i dziadzio byli szczęśliwi, oto ich marzenia się spełniają. Niespodziewanie w szpitalu zmarł tato. Rozpacz. To była pierwsza śmierć w najbliższej rodzinie. Babcia modląc się, mówiła "Panie Boże to nie po kolei", a stryjek "dwoje dzieci, jeden brat to stanowczo za mało – zostałem sam". Ślub stryja odłożono na za rok. A za rok i trochę zmarł dziadzio Józef. Stryj śmierci swoich bliskich nie mógł przyjąć za nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Uznał, że to jest jakiś znak. Weselne plany rozwiały się.
Miejsce przy stole
Z licznej niegdyś gromady przy wigilijnym stole ubywały kolejne osoby. Pusty talerz i miejsce przy stole pozostawiamy niezmiennie dla tych, którzy byli z nami kiedyś lub będą. W święta zawsze stryjek opowiadał jaki był dumny ze swojego brata. Opowiadał o biednych latach powojennych, gdy studiował w Warszawie, jak przechodził koło sklepowej wystawy i widział piękny garnitur w paseczki. Natenczas odwiedził go tato i wszedł do tego sklepu i kupił dwa garnitury dla stryja i dla siebie. Wspominał, że pierwszy raz to tato zabrał go na zabawę w Komarowie i że orkiestra grała im marsza na wejście itd. Przez te opowieści stwarzał niepowtarzalną więź. Stryjek był naszym autorytetem. Świetnie znał życie i posiadał rozległą wiedzę na każdy temat. Darzyliśmy go pełnym zaufaniem i czuliśmy wielką życzliwość.
Nadszedł czas, gdy przedstawiłam swojego narzeczonego. Stwierdził, że "chłopak jest w porządku i nie widzi przeszkód dla mojej decyzji". Siostry narzeczony też zyskał "akcept wyroczni". Do ślubu wiózł nas oczywiście stryjek swoim pięknym Mercedesem i pamiętam jak włączył z kasety mój ulubiony utwór "Santa Maryja" (i o tym pamiętał). Robił zdjęcia, a były to czasy, gdy zakup kliszy do aparatu był wyczynem nie lada. Rodziły się dzieci, zaczynały mówić... Na zapytanie jak powinny zwracać się do naszego stryjka, usłyszeliśmy "oczywiście stryjek". Był podporą w każdej sytuacji i wydawało się, że był najzdrowszy z nas wszystkich. Zawsze służył życzliwą doradą. Kładł stanowczy nacisk na naukę języków obcych (sponsorował prywatne lekcje dzieciom). Dzięki niemu w latach osiemdziesiątych każde z nas było w USA "na dorobku", a przelicznik był wtedy wyjątkowo dobry. Tam też spędziliśmy jedną wspólną wigilię...
Pocztówka z Wiednia
Brat nie przedstawił swojej narzeczonej. Potem był ślub, potem rozwód. Dom rodzinny w Dąbrowie tracił swoją wyjątkowość. Nie było już tam uroczystych wspólnych wigilii. Tradycję przeniosłam do mojego nowego domu i z siostrą, jak kiedyś dziadek Józef ze swoim bratem Kazimierzem, urządzamy wigilie naprzemiennie.
Nadal wszyscy tego najważniejszego dnia w roku wyglądaliśmy pierwszej gwiazdki i nieodmiennie stryjka. Był honorowym gościem zasiadającym u szczytu stołu. Nadal spotykaliśmy się dość często. Pamiętam, jak w Boże Ciało 18 czerwca 2006 roku było u nas przyjęcie. Stryjek uskarżał się na niesprawność swojej nogi, martwił się. Mówił, że tylko kawałek przeszedł z procesją po starówce, gdyż wszyscy go wyprzedzali, a jego noga nie chciała go słuchać. Po obiedzie goście pojechali na cmentarz na grób taty i dziadków, a my domownicy, przygotowaliśmy stół do deserów i ustawiliśmy słodkości. Goście po powrocie stwierdzili, że jest tak ciepło i przyjemnie (pierwszy gorący dzień w tamtym roku), że wyszliśmy do ogrodu. Robiliśmy zdjęcia, rozmawialiśmy. Stryjek usiadł na ławce huśtawki w cieniu świerka. Usiadłam obok. Wspominał lata swojej młodości, wspominał naszego tatę, a potem powiedział, że w zasadzie zwiedził cały świat, ale na Wiedeń patrzył tylko przejazdem i oto trafia się wycieczka organizowana przez stomatologów. Jako emeryt zdecydował się spełnić swoje marzenia. Wszyscy mieliśmy wątpliwości, czy da radę dorównać towarzystwu w spacerach po planowanych miejscach, ale kto by śmiał tak prosto w oczy coś podobnego powiedzieć... Przysłał jak zwykle pocztówkę. Po powrocie jeszcze zadzwonił do nas...
Wiele dałabym, aby zmienić to, co stało się później.
Kadry z życia
Szpital, operacja, dwa tygodnie szarpanej nadziei i śmierć. A przecież gorliwie modliliśmy się o cud zdrowia i wierzyliśmy, że Boga wzruszymy i nas musi wysłuchać, bo to był Człowiek, który do końca nas umiłował, który całe życie nam poświęcił. Lekarz powiedział "jak czekista czekiście: on umrze", ale ja wiedziałam, że Bóg istnieje i cuda się zdarzają, o jakich lekarze nie mają możliwości wcześniej wiedzieć! Cudu nie dostąpiliśmy... Zmarł 12 lipca 2006 roku.
Za życia nie chciał, aby rozmawiać na Jego temat. Uczulał, że prywatność należy szanować oraz, że nawet najlepsza opinia czasami szkodzi! (tutaj przewrotnie chodziło o długie lata pracy w tzw. ubezpieczalni tj. przychodni przy ulicy Partyzantów, gdzie na zapytanie: "Kto z państwa do doktora Sagana?", wszyscy się podrywali z ławek). Nadal przed oczyma pojawiają się kadry z życia, w których był najważniejszy, ale to już niestety historia...
Dla czytelników mamy kilkadziesiąt zestawów książek. W każdym na pewno znajdzie się książka Krzysztofa Czubary pt. "Kennedy z Zamościa" wydana w 2007 r. i książka niespodzianka. Takie zestawy rozdamy czytelnikom "Kroniki Tygodnia". Ale nie za darmo! Będzie je można dostać jedynie za... opowieści.
Do 10 stycznia czekaliśmy na spisane, krótkie historie związane z obchodami świąt Bożego Narodzenia na Zamojszczyźnie, wigilijnymi i karnawałowymi tradycjami czy przeróżnymi obchodami noworocznymi. Prosiliśmy o Wasze rodzinne historie. Dziś publikujemy ostatnią taką opowieść. Ale to nie koniec naszego konkursu.
Jako że zbliża się święto dziadków i babć, poprosimy Państwa o opowieści – wspomnienia o dziadkach i babciach. Nagrodą za nie będą oczywiście książki.
Opowieści należy przynieść lub przesłać do redakcji KT pocztą tradycyjną na adres: ul. Żeromskiego 3, 22-400 Zamość, mejlem: [email protected] lub wysyłając wiadomość poprzez facebookową stronę "Kroniki Tygodnia".
Napisz komentarz
Komentarze