Nie było łatwo wykonać takie zdjęcia. Podejmowali się tego pod koniec XIX wieku jedynie najlepsi fotografowie (niektórzy wręcz specjalizowali się w uwiecznianiu małych dzieci). Musieli mieć nie tylko ogromne umiejętności, ale także nieprzebrane pokłady cierpliwości. Potrzebna była także pomysłowość.
Osoby starsze potrafiły wytrwać „na sztywno” długi czas przed aparatem fotograficznym. W końcu celem było utrwalenie swojego wizerunku dla potomności. Dzieci jednak wierciły się, płakały, uciekały. To niektórych fotografów przyprawiało niemal o chorobę nerwową. Często w takich warunkach w ogóle rezygnowano ze zdjęć.
Bywało też inaczej. Czasami, gdy wydawało się, że dzieci przed obiektywem były w miarę spokojne, na fotografii ich twarze wychodziły rozmazane, niewyraźne. Wystarczał przecież drobny ruch, aby wszystko zepsuć... Aby temu zapobiec, chwytano się rożnych sposobów. Dzieci były przypinane do foteli paskami, wymyślnymi zaczepami i specjalnymi sprężynowymi „uchwytami korpusu” lub po prostu wpychane „na sztywno” pomiędzy twarde poduszki na fotele i kanapy. Czasami dokładano do tego specjalne podpórki do dziecięcych główek, aby – jak tłumaczono – obraz ustabilizować. Wyglądały one jak narzędzia tortur...
(fot. ze zbiorów Bogdana Nowaka)
Cały artykuł znajdziesz tylko w papierowym i e-wydaniu Kroniki Tygodnia.
Napisz komentarz
Komentarze