Wacław Harczuk z Zamościa był jednym z kierowców konwoju, który w 1939 roku ewakuował z Zamościa rezerwy złota Banku Polskiego do Rumuni. Później dotarł do Francji. Walczył z Niemcami. Wojnę przeżył w obozach internowania w Szwajcarii.
Wacław Harczuk (ur. w 1909 r. w Zamościu) był kierowcą-konduktorem w Lubelsko-Zamojskiej Spółce Samochodowej. W nocy z 8 na 9 września 1939 roku kierował jednym z autobusów, które wywiozły z siedziby oddziału Banku Polskiego w Zamościu 96 skrzyń złota wartego 30 mln zł. Pod eskortą, poruszając się bocznymi drogami, głównie nocą, kolumna dotarła do Śniatynia, gdzie na dworcu kolejowym skrzynie zostały przeładowane do wagonu kolejowego i następnie wraz z innymi depozytami złota przekroczyły granicę z Rumunią. O tych wydarzeniach pisaliśmy w ubiegłym tygodniu w publikacji "Mój wujek wiózł polskie złoto".
Po rozładowaniu złota misja Wacława Harczuka zakończyła się. Z kilkoma kolegami postanowił wrócić do Polski. W okolicach Tarnopola przyłączyli się do jednego z oddziałów Wojska Polskiego. Niestety, 17 września, Sowieci wkroczyli na terytorium Rzeczpospolitej. Pod Krzemieńcem jednostka, do której dołączył Wacław Harczuk została otoczona i rozbrojona przez Armię Czerwoną.
Węgierski azyl
Do końca nie wiadomo w jakich okolicznościach, ale Wacław Harczuk znalazł się w grupie żołnierzy internowanych na Węgrzech. Przeszedł przez obóz w Miszkolcu, potem trafił do obozu Batorkeszi koło miasta Parkany (dziś to słowacka miejscowość Štúrovo).
– To właśnie wtedy, po raz pierwszy, w listopadzie 1939 roku wysłał list do rodziny. Korespondencja była krótka. Pisał, że żyje. To było najważniejsze. Zresztą tak w czasie okupacji wyglądała większość listów. Najważniejsze było, że ktoś żyje. Dopiero po wojnie wujek opowiedział, jakie były jego losy – opowiada 96-letnia Maria Łukanowska z Obornik Wielkopolskich, siostrzenica Wacława.
Napisz komentarz
Komentarze