Mam zwykle zwyczaj, gdy potrzebuję panny (służącej) wziąć kurjer w rękę i tam znalazłszy co dzień najmniej po 6 do 10 ogłoszeń żądających pracy, napisać mniej więcej do każdej, robiąc jej ofertę, czyli raczej żądając, aby o tej lub owej godzinie przyszła dla porozumienia się – pisała Lucyna Ćwierczakiewiczowa w części literackiej "Kalendarza na 1899 rok. Kolęda dla gospodyń". "Kosztuje mnie to zwykle po 3 kop. (kopiejki), a doprawdy, że warto tyle różnych cudaków zobaczyć".
Co tak bawiło panią Lucynę?
Flejtuch to za mało!
"Jedna ogłosiła się, że jest z wysokiego domu; gdy przyszła rzeczywiście wysoka, zapytałam: – To pani, co w takim wysokim domu mieszka? A była bardzo pospolitej powierzchowności. Druga znowu przyszedłszy, odpowiedziała mi na zapytanie, czem się trudniła i co umie, że umie śpiewać, deklamować, nawet ją do teatru chcą przyjąć, a żądając rozmowy sam na sam rzekła: – Bo ja jestem u młodego Sapiehy, tego co ma sklep z obiciami, ale że on mi nic nie daje, więc go rzucę i wolę iść do towarzystwa. Ale zapewne wolała do towarzystwa męskiego rodzaju" – pisała z wyraźnym przekąsem pani Lucyna. I dodała: "No, wszak takie oferty warte po 3 kop. za obejrzenie".
Lucyna Ćwierczakiewiczowa (żyła w latach 1829-1901) była barwną osobą, autorką książek kucharskich (m.in. wyjątkowo poczytnej pt. "365 obiadów za pięć złotych") oraz poradników. W latach 1865-1894 prowadziła także dział mody i gospodarstwa domowego w tygodniku "Bluszcz". Współpracowała m.in. z "Kurierem Warszawskim".
Pani Lucyna była osobą uważaną za postępową oraz zwolenniczkę emancypacji kobiet. Raczej nie grzeszyła skromnością. Znane było jedno z jej powiedzonek: "Jeden jest tylko Szekspir i jedna Ćwierczakiewiczowa". Jej tekst opublikowany w kalendarzu na 1899 r. nosił tytuł "Sylwetki moich panien do towarzystwa". Była to charakterystyka 30 kobiet-służących, które często zostały wyszydzone. Autorka wytknęła im przeróżne ułomności, głupotę, brak urody, flejtuchostwo. Niektóre zostały oskarżone nawet o kradzież.
"No, i mam znowu pannę z kurjera – okaz oryginalny w swoim rodzaju, jakiego ja nie widziałam nigdy, a zapewne i wiele z czytających moje sylwetki nie widziało" – czytamy w tekście Lucyny Ćwierczakiewiczowej. "Oto miała jedno oko piwne, a drugie wyraźnie niebieskie, tak, niebieskie; nie była ani brzydka, ani ładna, a umiała? Umiała składać firanki, bo pokazało się, że miała jakąś książeczkę służbową i była w fabryce firanek. Była z miesiąc, bo ja stara i osłabiona, potrzebuję koniecznie mieć kogoś przy sobie do usłużenia. Zabrała mi z sobą, widocznie przypadkiem, parę nowych bucików, a zostawiła jakąś starą suknię".
Tak Lucyna Ćwierczakiewiczowa opisywała natomiast inną służącą. "Marja S. warunki zewnętrzne miała dobre, wykształcenie jakie takie – większego nie żądam – ale nie można powiedzieć: nieporządna – to za mało – flejtuch w całem znaczeniu. Gdy raz szła przede mną ulicą, w błotny dzień, przelękłam się, gdy suknię podniosła: napiętki u trzewików, czy tam u pantofli, przydeptane, a cała pięta bez pończochy. Najbiedniejsza mogła przecież te czarne pończochy, czarną łatą załatać (...)" – czytamy we wspomnieniach. "Miała jeszcze jedno niedobre i niemiłe przyzwyczajenie – gdym ją za co strofowała, najspokojniej zwracając uwagę, ona pół godziny się tłomaczyła, nie mając żadnej racyi (...). No co było dalej: zginął mi mały, śliczny, drogi, rznięty kubek".
Czytelnicy kalendarza byli oburzeni. Wtórowała im prasa, w której ukazały się artykuły piętnujące Ćwierczakiewiczową. Dlaczego? Uznano nakreślone w ten sposób sylwetki służących za paszkwil (autorka broniła się, że wszystko co opisała było "najświętszą prawdą"). Co było jednak prawdziwym kłopotem? Czy naprawdę aż tak dbano o godność i służących? Postępowanie ze służbą w domach było raczej tematem tabu (nadal panował w nich "pańszczyźniany duch"). Ludzi w ten sposób zarabiających na życie traktowano przedmiotowo, bez emocji. Można o tym przeczytać w licznych publikacjach, które nie odbiły się aż tak wielkim echem jak "Sylwetki moich pań do towarzystwa".
Napisz komentarz
Komentarze