Pan Jan mieszka ze sparaliżowaną żoną. Ledwie wiążą koniec z końcem. Często korzysta z jadłodzielni. Wychodzi stąd z siatkami pełnymi jedzenia. Bierze je nie tylko dla żony, ale też dla potrzebujących sąsiadów, którzy nie mogli tego dnia przyjść albo po prostu się wstydzą.
– Takich osób jest więcej. Ludzie zaczęli sami się organizować i pomagać. Nie musimy ich namawiać, są nauczeni dzielenia się z innymi. Przychodzi do nas m.in. regularnie pan, który zanosi jedzenie swojej sąsiadce – mówi ksiądz Łukasz Kolasa.
– Działalność przy jadłodzielni nauczyła mnie, by nie oceniać po pozorach. Bardzo często ktoś lepiej ubrany także potrzebuje skorzystać z naszego Spichlerza, bo jedzenie przekazuje innym osobom. Chodzi o to, by upowszechniać ideę dzielenia się żywnością. Poza tym to miejsce otwarte dla wszystkich, nie tylko do osób ubogich czy jednej grupy społecznej. Wystarczy przyjść, drzwi są szeroko otwarte – dodaje Łukasz Kamiński, pomysłodawca powstania jadłodzielni.
Nie tylko od święta
–Z jadłodzielniami spotkałem się w Warszawie, gdzie w środowiskach akademickich dość powszechne są lodówki społeczne. To miejsca nie tylko dla osób ubogich, ale też często zabieganych. Nasza jadłodzielnia w porównaniu z innymi miejscami w Polsce jest wyjątkowa, bo to nie tylko miejsce z żywnością "pozostawione same sobie", ale konkretna wspólnota – wyjaśnia Kamiński.
Na zamojską jadłodzielnię dzięki wsparciu parafii świętego Brata Alberta przystosowano przedsionek byłej kaplicy tymczasowej kościoła przy ulicy Dembowskiego 24. Kupiono i ustawiono półki, wydrukowano ulotki i plakaty informujące o inicjatywie.
Cały artykuł dostępny tylko w papierowym i e-wydaniu Kroniki Tygodnia
Napisz komentarz
Komentarze