Najbardziej w pamięć zapadły mi święta Bożego Narodzenia tuż po zakończeniu II wojny światowej. Z samego rana w Wigilię Bożego Narodzenia tata przynosił z lasu drzewko świerkowe, oprawiał je, dolne gałązki odcinał i kładł przed progiem domu, gdzie służyły do wycierania butów ze śniegu.
Nasza mama szykowała wieczerzę wigilijną, na którą składały się: zupa grzybowa, leniosze (były to gołąbki z kaszy gryczanej w liściach z kiszonej kapusty), kapusta z grzybami, kasza gryczana z masłem i kluski z makiem. Do tego kompot z suszonych owoców. Nie było dwunastu dań, nie było też ryby; święta powojenne były bardzo ubogie, a jednak radosne.
W tym czasie ja wraz z rodzeństwem ubieraliśmy choinkę, którą tata wcześniej przyniósł z lasu. Przynoszono siano, rozkładano je na całym stole pod obrusem. Na podłodze rozrzucano dla dzieci słomę. Sianko i słoma były nawiązaniem do betlejemskiej stajenki.
Święta z lat dziecinnych już na zawsze kojarzą mi się z zapachem świerku, siana, słomy i wigilijnych potraw. To były zapachy, jakich teraz już nie ma. I chociaż choinka była biednie ubrana, radości w święta było co niemiara, bo cały rok czekaliśmy na nie.
Zawsze wyglądaliśmy pierwszej gwiazdki na niebie, a gdy ta się pojawiła, wtedy zasiadaliśmy do stołu i łamaliśmy się opłatkiem. Mieliśmy sąsiadów, z którymi łączyła nas przyjaźń. Gdy w Wigilię oni przychodzili do nas, w Boże Narodzenie wieczorem my szliśmy do nich. I na odwrót.
Po wieczerzy wigilijnej śpiewaliśmy kolędy, w tym czasie zanosiliśmy bydłu kolorowy opłatek, a później szliśmy na pasterkę. Czasy były takie, że w wielu rodzinach dzieci nie miały butów, więc nie każdy miał przywilej pójścia na pasterkę, bo nie było w czym.
Pod choinką w święta zawsze znajdowaliśmy gwiazdkowe prezenty, które jednak były inne, niż teraz. Przeważnie były to zapakowane jabłka i orzechy, które miały wróżyć obdarowanemu dostatek na cały nadchodzący rok. Paczuszek było tyle, ilu domowników.
Raz mama chciała mi zrobić pod choinkę większy prezent: buty zimowe. Akurat, gdy była w Zamościu na targu, przyjechał handlarz z butami. Jednak chętnych na zakup było więcej, niż butów. Tak się ludzie do niego cisnęli, że dopiero, gdy przyjechała do domu i dała mi buty do zmierzenia, okazało się, że jeden od drugiego różnią się o jeden rozmiar. Chodziłam w nich całą zimę.
Na Boże Narodzenie moja mama zawsze co roku piekła gęś, bardzo nam to smakowało.
Podczas świąt w wolnym czasie dzieci zwykle wychodziły na sanie. Albo jeździliśmy po zamarzniętej tafli na łące przed domem, albo zjeżdżaliśmy z górki. Nikt nie miał sanek. Wyciągaliśmy pod górę duże sanie, takie, do jakich zaprzęgało się konie, a następnie na górce wszyscy wskakiwali do nich i zjeżdżaliśmy w dół.
Ze swojego dzieciństwa zapamiętałam jeszcze to, że zaraz po wojnie ryb żadnych nie jedliśmy, nawet w wigilię, za to każde dziecko w szkole dostawało codziennie łyżkę tranu.
Dla czytelników mamy kilkadziesiąt zestawów książek. W każdym na pewno znajdzie się książka Krzysztofa Czubary pt. "Kennedy z Zamościa" wydana w 2007 r. i książka niespodzianka.
Takie świąteczne zestawy rozdamy czytelnikom "Kroniki Tygodnia". Ale nie za darmo! Będzie je można dostać jedynie za... opowieści. Chodzi nam o spisane, krótkie historie związane z obchodami świąt Bożego Narodzenia na Zamojszczyźnie, wigilijnymi i karnawałowymi tradycjami czy przeróżnymi obchodami noworocznymi. Czekamy na Wasze rodzinne historie .
Opowieści należy przynieść lub przesłać do redakcji KT pocztą tradycyjną na adres: ul. Żeromskiego 3, 22-400 Zamość, mejlem: [email protected] lub wysyłając wiadomość poprzez facebookową stronę "Kroniki Tygodnia". Czekamy na nie do 10 stycznia 2020 r. Opublikujemy je w gazecie
Napisz komentarz
Komentarze