W marcu 2016 r. do Muzeum Fotografii w Zamościu przyszedł Antoni Podolak z miejscowości Zrąb w gminie Skierbieszów. Przyniósł stare metalowe puszki znalezione na strychu w rodzinnym domu. Wewnątrz puszek oprócz gliny, brudu i plew były rolki z negatywami fotograficznymi. Na rolkach umieszczono daty 1942 i 1943 rok. Jakiś czas potem do Muzeum Fotografii dotarły jeszcze puszki z negatywami datowanymi na lata 1940-1947.
– Negatywy były w złym stanie. Początkowo niewiele sobie po nich obiecywałem – wspomina Adam Gąsianowski, twórca Muzeum Starej Fotografii w Zamościu i razem z Bogdanem Nowakiem są współautorami albumu „Skarb znaleziony na strychu”, w którym opublikowano kilkaset zdjęć sprzed ponad 70 lat, które wtedy wykonano w gminie Skierbieszów.
Dzięki żmudnej i benedyktyńskiej pracy nad negatywami powstał liczący około 2 tys. zdjęć unikatowy zbiór fotografii.
– Byłem zdumiony tym co zobaczyłem – zapala się Adam Gąsianowski. – Zdjęcia mają nie tylko walor dokumentacyjny, jest w nich także wartość artystyczna. Ludzie, którzy oglądają te fotografie, wyraźnie są wzruszeni. Widzą świat, który już przeminął. To tak jakbyśmy oglądali wielki rodzinny album mieszkańców Zamojszczyzny sprzed ponad 70 lat – mówi Adam Gąsianowski.
"Kim jesteśmy i gdzie są nasze korzenie"
Na zdjęciach wykonanych przez rodzeństwo Teodozję i Wincentego Podolaków, bardzo dobrze widać życie rodzinne dawnych mieszkańców gminy. Wojenne śluby, chrzciny i inne różne uroczystości. Ważne jest także ich tło: kryte strzechą domy, drewniane stodoły, wijące się w różnych kierunkach gruntowe drogi czy charakterystyczne płoty – chruściaki. ”Takiej wsi już nie ma, jednak to właśnie w niej wychowali się nasi ojcowie, dziadowie – wiele pokoleń przodków współczesnych mieszkańców gminy Skierbieszów. Trzeba to wiedzieć i rozumieć. Bez tego nie pojmiemy, kim naprawdę jesteśmy, gdzie są nasze korzenie” – w słowie wstępnym do albumu „Skarb znaleziony na strychu” napisał ówczesny wójt tej gminy Stanisław Sokal.
Dla mieszkańców tamtejszych miejscowości najtragiczniejsza okazała się II wojna światowa. „Chyba nie ma w gminie Skierbieszów rodziny, która nie ucierpiałaby w jakiś sposób z niemieckich rąk. Wiele wsi zostało wysiedlonych, rozgrabionych i zniszczonych. Powstałe wówczas rany nie zagoiły się do dzisiaj. Właśnie ten trudny czas dokumentują fotografie wykonane przez Teodozję Podolak i jej brata Wincentego Podolaka. Na wykonanych przez nich zdjęciach nie zobaczymy konkretnych działań wojennych, przemieszczających się niemieckich czy sowieckich dywizji. Sportretowano zwykłych ludzi, którzy próbowali sobie jakoś radzić w trudnych warunkach. Te fotografie są cenne także z innych powodów. Przywołują wspomnienia" – czytamy dalej w słowie wstępnym do albumu "Skarb znaleziony na strychu".
Wspomnieniami i opowieściami dotyczącymi kilku fotografii z tego albumu podzieliła się z nami Leokadia Dąbczak (z domu Gierszon) z Wysokiego Skierbieszowskiego. 20 grudnia tego roku pani Leokadia kończy 91 lat. Z Wysokiego Skierbieszowskiego wyjechała zaraz po II wojnie światowej. Obecnie mieszka w Lublinie. W jej wspomnieniach ożywają niektóre z postaci uwiecznionych na fotografiach opublikowanych w albumie „Skarb znaleziony na strychu”.
– Miałam mnóstwo zdjęć z tamtego wojennego czasu. Około setki fotografii wyrzuciłam. Zostawiłam sobie tylko te, na których są moi najbliżsi. W czasie okupacji Niemcy wyznaczyli mojego ciotecznego brata Bronka Gierszona do robienia zdjęć mieszkańcom kilku wsi w gminie Skierbieszów. Zdjęcia portretowe były potrzebne Niemcom do kenkarty (niem. Kennkarte – karta rozpoznawcza, dokument tożsamości wydawany obligatoryjnie przez okupacyjne władze niemieckie wszystkim nie niemieckim mieszkańcom Generalnego Gubernatorstwa, którzy ukończyli piętnasty rok życia). Nie wiem, dlaczego akurat Bronek robił ludziom te fotografie. Tym bardziej, że on nie był fotografem. Prawdopodobnie otrzymał od Niemców aparat, nauczono go obsługi i nakazano robić zdjęcia do niemieckich dokumentów – wspomina Leokadia Dąbczak.
Fotografie i zapiski mogły ściągnąć niebezpieczeństwo
Brat pani Leokadii miał obowiązek robienia zdjęć do dokumentów mieszkańcom wyznaczonych przez Niemców wsi.
– Już nie pamiętam, których wsi. Ten cioteczny brat mieszkał niedaleko mojego rodzinnego domu, 3 zabudowania dalej. Przynosił mi do domu te nieudane fotografie, te które nie zostały wykorzystane do wydania niemieckich dokumentów. Pamiętam, że Bronek zrobił takie zdjęcie również mojej mamie. Ona na tę specjalną okazję włożyła swoje najlepsze ubranie. Niemcy jednak odrzucili to zdjęcie. Uznali, że nie nadaje się ono do kenkarty. Pewnie dlatego, że było zbyt eleganckie. Brat musiał zrobić mamie inne zdjęcie. Zrobił takiego bohomaza, że Niemcy przyjęli je bez wahania. I ten bohomaz został wklejony do kenkarty mojej mamy! – opowiada pani Leokadia. – Właśnie takie niewykorzystane zdjęcia do kenkart zbierałam. Miałam wtedy 11-12 lat. Całkiem sporo tych zdjęć wyrzuciłam. Zostawiłam tylko fotografie mojej mamy, babci i ciotki. Wszystkie sąsiedzkie fotografie zniszczyłam. Gdyby dostały się w czyjeś niepowołane ręce, mogły z tego wyniknąć spore problemy. Ojciec kazał mi zniszczyć i wyrzucić również zapiski, w których notowałam, co ważnego działo się podczas okupacji w Skierbieszowie i okolicach. Miałam w tym zeszycie zapiski dotyczące różnych obyczajów, a także lokalne przyśpiewki. Ojciec bał się, że moje notatki podczas przeszukań mogłyby trafić w ręce okupantów – dodaje 91-letnia pani Leokadia.
Na str. 33 w Albumie „Skarb ukryty na strychu” zamieszczono zdjęcie podpisane ”Budowa drogi w latach 30. ubiegłego wieku. Zdjęcie wykonał prawdopodobnie Wincenty Podolak. Powstało prawdopodobnie w jednej z miejscowości w okolicach Skierbieszowa”. Na tej fotografii Leokadia Dąbczak rozpoznała kilka osób.
– Miałam to w swoich zbiorach zdjęcie, ale było bardzo małe. Miało ze 4 cm szerokości. Rozpoznałam na nim Józefa Małysza. Mieszkańcy nazywali go „Mały Józio”. Małysz był sklepowym w sklepiku po drugiej stronie drogi. A pośrodku grupy mieszkańców szykujących się do robót drogowych stoi sołtys Mikołaj Ciećka. To zdjęcie z szalwarku – tłumaczy pani Leokadia.
Szarwark (tak brzmi właściwa nazwa tego czynu społecznego) to było przymusowe świadczenie nakładane na ludność dawnych wsi i miast w postaci robót publicznych, głównie na rzecz budowy i naprawy dróg, mostów i wałów przeciwpowodziowych oraz urządzeń wodnych.
– U nas nazywano to szalwarkiem. Takie roboty organizowano po każdej wiośnie lub dłuższych obfitych ulewach. Wsie: Lipina Stara, Wysokie Pierwsze, Wysokie Drugie leżą w kotlinie, w zagłębieniu po jakiejś dawnej rzece. Za moich młodych czasów płynął tam strumyk, który w Skierbieszowie wpadał do Wolicy. Strumyk płynął przez całą wieś. Podczas wiosennych roztopów lub po wielkich ulewach, a dawniej były naprawdę obfite deszcze, nie to co teraz, wezbrana woda płynęła drogą przez wieś. Góra wznosząca się nad wsią miała jakiś kilometr długości. Po ulewnych deszczach płynął z tej góry rwący potok. Wyrywał ziemię, żłobił rowy, wypłukiwał miękki grunt, odsłaniając większe kamienie. Na wiosnę po roztopach lub po tych ulewnych deszczach, sołtys zwoływał mieszkańców tych trzech wsi, a oni razem naprawiali szkody poczynione przez ten rwący potok. Zdarzało się, że płynął on całą szerokością wiejskiej drogi i niszczył wszystko, co napotkał. A potem trzeba było to wszystko reperować i sprzątać naniesione śmieci – wspomina Leokadia Dąbczak. – Mam wrażenie, że na tym zdjęciu stoi także mój ojciec. Ale fotografia była zbyt mała, abym mogła go rozpoznać. Po prawej stronie tej fotografii stoi chałupa, w której mieszkał mój cioteczny brat – dodaje pani Leokadia.
"Szeptuch uzdrowił mnie i ocalił przed śmiercią"
Na stronie 265 w albumie „Skarb znaleziony na strychu” jest zdjęcie kobiety z ostrzyżonymi na krótko włosami.
– To szwagierka mojej babci – wspomina pani Leokadia. – Ta kobieta i moja babcia wyszły za mąż za dwóch rodzonych braci. A głowę miała ostrzyżoną, bo tam, gdzie mieszkała podczas okupacji panował tyfus (dur brzuszny). Niemcy bali się epidemii tej choroby. Maszynkami strzygli wszystkim głowy do gołej skóry. Okna w domach oklejano szczelnie jakimiś taśmami. Trzeba było na krótko opuścić dom, a wtedy na środku chałupy, coś palono na klepisku. Nie wiem, co to było, ale dym z tego był strasznie śmierdzący. Na zdjęciu widać, że włosy na głowie tej kobiecie zdążyły już nieco odrosnąć – wspomina 91-latka.
W 1943 r. Leokadia Dąbczak miała 12 lat. Pamięta, że wtedy zachorowała na zapalenie płuc.
– W tamtych czasach ludzie umierali na takie choroby. Nasz sąsiad i sąsiadka umarli po chorobie płuc. Ja też ciężko przechodziłam tę chorobę. Ojciec zawiózł mnie do niemieckiego lekarza. Ten przyjął mnie, mimo że przyjmował tylko niemieckich pacjentów. Ojciec wniósł mnie na rekach do gabinetu lekarskiego. Po tej wizycie na krótko poczułam się nieco lepiej. Ale jakiś czas później ojciec zawiózł mnie do szeptucha w Truściance. Wniósł mnie na rękach do pomieszczenia, w którym znachor przyjmował chorych. Szeptuch już na progu zwrócił się do ojca: ”Nie przyjechałeś do mnie od razu, najpierw pojechałeś do Niemca. Trzeba było najpierw przywieźć córkę do mnie”. Tato położył mnie na kozetce, a szeptuch dotknął ręką mojego czoła i pogładził skroń, a w dłoni miał takiego jakby ślimaczka ze srebra. Ojciec zaczął szukać pieniędzy, by zapłacić szeptuchowi za wizytę. Znachor zwrócił się do niego: „Szukasz pieniędzy? Wiem, że ich nie masz. Nie szukaj, jedźcie do domu”. Ojciec mu podziękował. Chciał wziąć mnie na ręce i zanieść do furmanki. Szeptuch nakazał ojcu, aby mnie zostawił, bo sama wstanę i pójdę o własnych siłach. Po czym polecił mi, żebym wstała. Gdy stanęłam obok kozetki, znachor powiedział „możecie iść”. Wyszliśmy z chałupy na podwórze. Tam stało dużo furmanek, było dużo ludzi, którzy przyjechali z chorymi w nadziei na pomoc i uzdrowienie. Pamiętam świeciło wiosenne słońce, było błotniście po roztopach. Ludzie nawet z Lublina przyjeżdżali do tego szeptucha. Po tej wizycie czułam się coraz lepiej. Zaraz po wojnie szeptuch wyjechał z Truścianki razem z innymi Ukraińcami – wspomina Leokadia Dąbczak.
Upragniony strój krakowski na pobudzenie witalności
Na fotografii zamieszczonej na str. 168 albumu "Skarb znaleziony na strychu" nastoletnia Lodzia siedzi na łące w krakowskim stroju, na boso.
– Uszyli mi ten strój, aby dodać mi chęci życia po przebytej chorobie. Krakowski strój był moim marzeniem. Siostra uszyła mi spódniczkę ze spodni od piżamy, a od ciotki dostałam serdaczek. Ten strój wspólnie mi wyszykowali. Nie miałam wtedy butów, co widać na fotografii. Jakiś czas potem sama zrobiłam sobie buty, wydziergałam je z konopnych nici na szydełku. Pomalowałam je jakimś czernidłem. Gdy szłam do szkoły w Skierbieszowie lub do kościoła, niosłam te buty w ręku. W strumyku pod mostem myłam nogi i na czyste stopy zakładałem te moje buty i w nich szłam na mszę. Po wyjściu z kościoła znowu zdejmowałam buty, chowałem je i boso wracałam do domu. Jeżeli na zdjęciu jestem boso, to wtedy jeszcze nie miałam butów – opowiada 91-latka z Lublina.
Pani Leokadia wymienia po kolei, kogo jeszcze uwieczniono na tej fotografii.
– Od lewej siedzi Józefa Niedźwiedź, nasza dalsza sąsiadka, i jej córka Anna oraz jej syn Henio. To był taki mój przyszywany narzeczony. Za mną klęczy Jan Niedźwiedź, mąż pani Józefy. A między nimi przykucnęła nasza dalsza sąsiadka – matka Jana Pawluczuka, Ukrainka. Z prawej strony jest pan Chodacki, rodzony brat Józefy Niedźwiedziowej, a obok niego jest moja mama – Janina Gierszon, siedzą razem z moim bratem – Jankiem. Ze wszystkich osób, które widać na tym zdjęciu, tylko ja jeszcze żyję – mówi pani Leokadia.
Na str. 190 w albumie „Skarb znaleziony na strychu” zamieszczono iście akrobatyczną fotografię pt. „Na ramionach kolegów”. Pani Leokadia rozpoznaje tylko jednego z czterech mężczyzn. To ten , który stoi po prawej stronie, jest ubrany w białą koszulę, a na nogach ma buty z wysokimi cholewami. To Jan Żmijak, cioteczny brat pani Leokadii.
– On już nie żyje. Trzech pozostałych mężczyzn niestety nie potrafię zidentyfikować. To było młodsze pokolenie – tłumaczy 91-latka.
Tylko ona z całej rodziny nie podpisała volkslisty
Na stronie 191 albumu z fotografami rodzeństwa Podolaków jest zdjęcie kobiety, która siedzi na kolanach mężczyzny. Zza płotu przypatruje się im inny mężczyzna. Zdjęcie w albumie zatytułowano „Zaloty i zazdrośnik za płotem”.
– Na taborecie siedzi Jan Pawluczuk, a na swoich kolanach trzyma moją dalszą sąsiadkę. Jej rodzina bardzo cierpiała podczas niemieckiej okupacji. W 1943 r. był straszny głód. Nie wnikam w powody, dla których część jej rodziny zapisała się na volkslistę i zostali volksdeutschami. Tylko ona jedna tego zrobiła. Jej rodzinę Niemcy przesiedlili do innej miejscowości. Siostra tej Hanki wyszła za mąż za Ukraińca i też się przeprowadzili. Hanka została sama, mieszkała w takim małym domku w wąwozie. Tego mężczyzny za płotem nie rozpoznaję, ale to chyba brat Jana Pawluczuka – opowiada Leokadia Dąbczak.
Fotografię pt. „Bracia? Przyjaciele? Splecione ramiona sugerują zażyłość” zmieszczono na str. 207 w albumie "Skarb znaleziony na strychu".
– Na zdjęciu po lewej jest Piotr Gajewski, który zaraz po wojnie wyjechał ze Skierbieszowa razem z innymi Ukraińcami. W środku siedzi Jan Pawluczuk. On i jego brat podczas wojny razem z bratem walczyli w partyzantce. Pamiętam, jak zaraz po wojnie Sowieci wywieźli ich obydwu gdzieś na wschód, chyba do przymusowej pracy w tajdze. Może rok później Jan Pawluczuk wrócił z tych robót z bratem. Niedługo potem zachorował i zmarł. A ten po prawej stronie zdjęcia to sklepowy Józef Małysz. Cała trójka to byli dobrzy koledzy, dwaj z nich to Ukraińcy – opowiada Leokadia Dąbczak.
– Gdy ojca zabrali na wojnę, a myśmy w domu zostali tylko z matką, Józio Małysz przychodził do naszego domu, sprawdzał, czy już wstaliśmy. Był takim naszym stróżem. Mama nocami wyganiała krowę z obory na łąki, aby mogła się tam popaść. Józio był z nami zaprzyjaźniony. Był również kolegą mojego brata ciotecznego, Bronka Gierszona – opowiada pani Leokadia.
Bronisław Gierszon jest na fotografii pt. "Żarty na ławeczce" w tym samym albumie. Po lewej siedzi Paweł Gajewski, a po prawej – Bronisław Gierszon, który robił zdjęcia mieszkańcom kilku wiosek do niemieckich kenkart. Tego roześmianego mężczyzny pomiędzy nimi dwoma pani Leokadia nie rozpoznaje.
Napisz komentarz
Komentarze