Ostatni list Stanisław Kwiatkowski wysłał z Warszawy 20 lipca 1944 roku. Pisał go ze szpitala. Z listu wynika, że rana została już wyleczona.
– List ten przechowuję do dziś. List poza użalaniem się na brak żywności zawiera dość istotne zdanie: "Trzeba pójść w okopy", czyli już w lipcu głośno mówiono o powstaniu. To była jednak ostatnia wiadomość, jaką dostała rodzina – wzdycha Henryk Kwiatkowski.
Postrzał w twarz
Było trzech braci. Najstarszy Franciszek, potem Józef i najmłodszy Stanisław.
– Dziadek Antoni zmarł dosyć wcześnie. Mój ojciec Franciszek urodzony w 1909 roku, jako najstarszy z rodzeństwa poszedł na służbę. W ich domu była bieda. Mówiło się, że jeśli przy obiedzie raz ugryzło się kromkę chleba, trzeba ją było zapić trzema łyżkami zupy – opowiada Henryk Kwiatkowski.
W czasie okupacji Franciszek i Stanisław wstąpili do partyzantki – "samo ochrony" jak ją nazywano we wsi. W związku z tym, że Kryszyn był w połowie wioską polsko-ukraińską, ci którzy byli w konspiracji musieli zachowywać niezwykłą ostrożność.
– Mieliśmy sąsiada Ukraińca. Ojciec więc w dzień krzątał się koło domu w polu, a wieczorem wychodził na akcje. Do organizacji przyjął go Władysław Lis, miejscowy dowódca drużyny. Wkrótce Lis został aresztowany przez Niemców i okupację spędził w obozie – mówi Henryk Kwiatkowski.
Jego stryjek Stanisław został ranny podczas walk o Nabróż w 19 maja 1944 roku.
– W czasie walk o Nabróż stryj Stanisław wraz z Franciszkiem Majewskim tworzyli wysunięty na wschód posterunek obserwacyjny usytuowany na stodole Kwarcianego w Kryszynie. W pewnej chwili ich sytuacja stała się niebezpieczna. Nacierające od strony Kmiczyna oddziały UPA groziły ich odcięciem. Postanowili, zgodnie z wcześniejszym rozkazem wycofać się – opowiada Henryk Kwiatkowski.
Majewski udał się w stronę Dobużka i na Kolonii Nabroskiej koło Dubla (Dubiela) został zabity (jego mogiła znajduje się w "nabroskiej kwaterze" cmentarza w Tyszowcach). Stanisław Kwiatkowski z kolei zatrzymał się na chwilę w rodzimych, opuszczonych już zabudowaniach w Kryszynie. Potem tak jak Majewski postanowił iść miedzą do Dobużka. Kiedy dochodził do dolinki "za Rudką" otrzymał postrzał w twarz. Kula zgruchotała mu szczękę.
– Kiedy tygodni później oglądałem miejsce, gdzie stryja dopadła kula "striłca" strzelającego z mieszkania Ukraińca zwanego Ściopa. Okazało się, że strykowi do zbawczej dolinki zabrakło kilkunastu metrów – mówi Henryk Kwiatkowski.
Pan Henryk przyznaje, że istnieje kilka wersji, gdzie stryj mógł zostać ranny. Od Mieczysława Karczmarczyka z Kryszyna usłyszał, że największa strzelanina była w okolicy stawów i tu Stanisław mógł być trafiony. Z kolei od Feliksa Stepaniuka (już nie żyje) z Łykoszyna, partyzanta, uczestnika walk o Kryszyn i Nabróż usłyszał, że stryj został ranny "koło Dyńca", czyli około kilometr od wspomnianej dolinki "za Rudką".
W każdym razie Stanisław Kwiatkowski, w miejscu, gdzie został ranny, porzucił karabin, wcześniej uszkadzając go (znaleziono go po wojnie w strzesze jednej z ocalałych kryszyńskich chałup). Zrobił z koszuli prowizoryczny opatrunek i pod osłoną nocy dotarł do Tyszowiec, gdzie była silna placówka Armii Krajowej. Tu pomocy udzielili mu tyszowieccy partyzanci oraz miejscowy lekarz Józef Bieńkowski. Zakwaterowano go w domu Świerszczów niedaleko kościoła.
– Byliśmy z babcią odwiedzić stryja w Tyszowcach. Twarz miał całą obandażowaną. Ludzie go wypytywali o różne sprawy, a stryj potwierdzał lub zaprzeczał gestem ręki – wspomina Henryk Kwiatkowski.
Rana była poważna. Akowcy z Tyszowiec załatwili samochód, który zawiózł Stanisława Kwiatkowskiego do szpitala w Zamościu. Ale i tam niewiele mogli mu pomóc. Zasugerowali, że warto by go przewieźć do Warszawy.
– Przez całą okupację do Kryszyna przyjeżdżała warszawianka, który skupowała tłuszcze i przemycała je do Warszawy. Doskonale znała naszą rodzinę, bo u nas w domu zatrzymywała się na nocleg. Mieliśmy jej adres. Ojciec zwrócił się do niej o pomoc. Zadeklarowała, że zrobi co w jej mocy. Ojciec zawiózł więc pociągiem stryja do Warszawy. Na miejscu ulokować w szpitalu pomogła go nasza warszawianka – mówi Henryk Kwiatkowski.
Więcej na ten temat przeczytasz w papierowym wydaniu Kroniki Tygodnia.
Napisz komentarz
Komentarze