W domu było biednie, ale nikt się nie skarżył. Trzymali się razem. Choć nie raz śmierć zaglądała w oczy, wielodzietna rodzina Mików z Kornelówki szczęśliwie przeżyła okupację niemiecką.
Pani Alfreda pamięta ten wrześniowy dzień, kiedy mama z trwogą krzyknęła: "Wybuchła wojna!". Zdenerwowana mama martwiła się, że jej najmłodsza córka, zaledwie półroczna Marysia nie została jeszcze ochrzczona. Przed oczami ma jak matka śpiesznie ubierała siostrę w białą sukieneczkę, aby o północy zawieźć ją do kościoła w Horyszowie. Pani Alfreda miała wtedy 5 lat. O grozie wojny nie wiedziała nic.
– Aż się sama czasami dziwię, że te obrazy tak wracają. Tak jakby to się działo wczoraj – mówi Alfreda Gorajska.
Koloniści z Galicji
Mika nie jest nazwiskiem zbyt popularnym na Zamojszczyźnie. Po wojnie urzędnicy Urzędu Gminy w Sitnie nawet przekształcili je po swojemu.
– Na jednym z dokumentów z 1947 roku jakiś urzędnik podając personalia mamy, napisał Katarzyna Miczynka, a nas dzieci wymienił jako Miczanki – śmieje się pani Alfreda.
Ród Mików wywodzi się z Galicji. Ojciec pani Alfredy Marcin Mika (rocznik 1884) pochodził ze Starowiny koło Kolbuszowej na Podkarpaciu. Kiedy wybuchała pierwsza wojna światowa 30-letni Marcin, jako żołnierz Cesarsko-Królewskiej Armii, poszedł na front. Został ranny w trwającej 10 dni bitwie pod Limanową w grudniu 1914 roku, gdy wojska austro-węgierskie starły się z rosyjskimi. Miał poważną ranę brzucha i pogruchotaną rękę. Przez wiele miesięcy był leczony w rosyjskich lazaretach, a potem przebywał tam w niewoli.
– Do końca życia ta dłoń ojcu zwisała. Jako inwalida wojenny pobierał rentę w wysokości 260 zł miesięcznie – mówi pani Alfreda.
Napisz komentarz
Komentarze