Stryjek miał w Zamościu swój interes: masarnię i sklep mięsny na Lubelskim Przedmieściu przy ul. Lubelskiej 35 – czytamy w niepublikowanych dotąd wspomnieniach urodzonej w 1912 r. Jadwigi Watrakiewicz z domu Bojanowskiej (relacja została spisana przez Zdzisława Watrakiewicza, syna autorki). "Razem ze stryjenką byli ciągle zajęci, od rana do wieczora (...). Przychodziłam do sklepu i po jego zamknięciu zmywałam, sprzątałam i znosiłam niesprzedany towar do lodowni w piwnicy, takiej chłodni".
Niebawem w Zamościu doszło do dramatycznych wydarzeń...
Strach był wielki
Stanisław Bojanowski, stryj autorki wspomnień, był właścicielem sklepu i masarni w Zamościu. Kuzynkę (pochodziła z Kolonii Andrzejów w gm. Kamień) przyjął do siebie, gdy miała 11 lat. Dziewczynka pracowała jako niania Felka i Mariana (byli to synowie Stanisława Bojanowskiego), a potem w sklepie mięsnym jako ekspedientka. Autorka wspomnień opisuje m.in. wkroczenie niemieckiego wojska do Zamościa oraz wojenną rzeczywistość tego miasta.
"Już na przełomie 1939 i 1940 r. utworzono getto żydowskie. Ja nadal pracowałam u stryja już za pięć złotych miesięcznie" – czytamy we wspomnieniach Jadwigi Watrakiewicz. "W czasie wojny do sklepu przychodzili także i niemieccy oficerowie, gestapo, esesmani (...). Obsługiwałam wszystkich, bez wyjątku: mile i z uśmiechem, choć nie było do śmiechu. Przychodzili licznie. Bardzo smakowały im wyroby wędliniarskie z masarni stryja. Wędliny krojone były ręcznie nożem, cieniutko i równiutko oraz estetycznie pakowane.
To miało dla Niemców znaczenie. "Także i z tego powodu zamówień było bardzo dużo" – wspominała pani Jadwiga. "Niemcy w sklepie zachowywali się bardzo grzecznie (...). Niemniej jednak baliśmy się, widząc to, co dzieje się na ulicach".
Młoda ekspedientka obserwowała z okna sklepu wiele mrożących krew w żyłach scen. Niedaleko (od listopada 1942 r.) działał w sąsiedztwie (przy ul. Okrzei) obóz przejściowy. Więziono w nim dziesiątki tysięcy mieszkańców wysiedlanych na Zamojszcyźnie miejscowości (pędzono ich "z druty" ulicami Zamościa). Złą sławą okryła się zamojska Rotunda (więzienie śledcze gestapo), a m.in. na zamojskiej Karolówce działał w 1941 r. duży obóz dla jeńców radzieckich (przetrzymywano ich w koszmarnych warunkach). Prześladowano także Żydów.
"Stryjenka i ja podchodziliśmy pod ogrodzenie (obozu przejściowego) i przerzucałyśmy całe bochenki chleba i kiełbasę. Przy tym trzeba było być bardzo ostrożnym. Lagier był ogrodzony i bardzo strzeżony, można było zostać zastrzelonym przy płocie (o takiej pomocy żywnościowej organizowanej przez mieszkańców Zamościa opowiadało wielu byłych więźniów obozu – przyp. red.) (...)" – czytamy we wspomnieniach Jadwigi Watrakiewicz. "Cały rok 1941 i 1942 jeszcze gorzej robili z Żydami. Strach był wielki, ale żyć trzeba było (...). Przerażający widok robiły pędzone jak bydło kolumny ludności cywilnej: polskiej i żydowskiej, a także obdarci sowieccy jeńcy".
Te obrazki na zawsze wryły się w pamięć Jadwigi Watrakiewicz.
Pomoc
"Gnane były kobiety z dziećmi, starcy, mężczyźni i młodzież (...)" – czytamy we wspomnieniach. "Wiosną 1942 r. z dzielnicy żydowskiej: getta, pędzono czwórkami Żydów całymi rodzinami, na rampę buraczaną, ładowano do wagonów i wywożono na stracenie do Bełżca. Widok był przerażający, było widać, że ci ludzie w oczach mieli wielki strach. Z tłumu słychać było przytłumione wołanie dzieci i dorosłych: jeść, jeść, jeść czy chleba, chleba, chleba. Z przodu i z tyłu strażnicy, po bokach z psami wilczurami, z karabinami wycelowanymi do ludzi. Tych, którzy nie dali rady iść popychano i bito pejczem, kolbą karabinu, kopano i szczuto psami, nawet strzelano do nich. Ludzie nie mogli na to obojętnie patrzeć, zaczęto, jak kto mógł, organizować pomoc.
W jaki sposób poniewieranym przez Niemców ludziom mogli pomóc pracownicy zamojskiego sklepu mięsnego? "My w sklepie robiliśmy kanapki z kromki chleba, plasterka grubej kiełbasy i zawijaliśmy w szary papier, aby były mniej widoczne" – czytamy we wspomnieniach Jadwigi Watrakiewicz. "Ja z wiklinowym koszem, w którym miałam te porcje wychodziłam niby na zakupy, podchodziłam jak najbliżej krawężnika i niepostrzeżenie podawałam (je) do wyciągniętej ręki (osób idących w kolumnach – przyp. red.). Jakiś czas się udawało, bo i strażnicy byli różni. Jedni udawali, że nie widzą, a inni tylko odpychali od krawężnika. Ale byli też i tacy, którzy potrafili kopnąć, uderzyć kolbą karabinu (...). Do dzieci i innych schylających się po chleb strzelano".
Dochodziło do strasznych scen. "Pamiętam jak moja stryjenka do kolumny wrzuciła bochenek chleba, na który rzuciła się grupa Żydów. Niemcy wówczas zaczęli strzelać do nich i kilkadziesiąt osób oblegających ten chleb zastrzelili na ulicy" – opowiadała synowi pani Jadwiga. "Stryjence udało się uciec i w domu schowała się pod łóżko. Niemcy robiąc rewizję nie znaleźli stryjenki. (Potem) przychodzili i po stryjka, chował się on wówczas pod schodami, gdzie składowano węgiel".
Według autorki wspomnień części mieszkańców Zamościa nie paraliżował strach. Starali się nieszczęśnikom pomóc. "Podczas takich pędzeń, obok kolumny przechadzało się gestapo. Jednych, którzy podawali Żydom (jedzenie) zabierali ze sobą, innym udawało się nie wpaść. Mnie sprawdzano kilkakrotnie dokumenty i koszyk, w którym obok porcji zawsze miałam jakieś warzywa i przyprawy do kiełbas. Zawsze tłumaczyłam się, że jestem na zakupach i mnie puszczano wolno" – wspominała pani Jadwiga. "Niektórzy esesmani i gestapowcy przychodzili niemal codziennie do sklepu i ja ich obsługiwałam, stąd może byli bardziej pobłażliwi".
To nie mogło trwać wiecznie.
Więcej przeczytasz w najnowszym numerze i e-wydaniu Kroniki Tygodnia
Napisz komentarz
Komentarze