Zielony rynek był w czasach PRL-u ważnym miejscem. Można było tam kupić mleko, śmietanę, jaja, owoce, płody rolne. Sprzedawano też starocie – wspomina Jerzy Cabaj, fotograf, wydawca i miłośnik przyrody z Zamościa. – Pracował tam także szewc. To miejsce miało charakterystyczny, jarmarczny charakter. Teraz jest ono zabudowywane (powstaje tam apartamentowiec – przyp. red.). Szkoda, bo dawne targowisko przywoływało wiele wspomnień.
Nie zawsze są one... estetyczne. Dlaczego? Na zielonym rynku i w jego sąsiedztwie można było kupić m.in. rąbankę (chodzi o mięso porąbane z kośćmi), kiełbasę czy inne wędliny. Warunki, w których je sprzedawano, pozostawiały wiele do życzenia.
Szczęśliwy o higienie nie myśli
– Pamiętam, że po tym mięsie maszerowały muchy... Klienci byli jednak zadowoleni i kupowali towar chętnie – wspomina Jerzy Cabaj. – Nabiał zresztą także sprzedawano w podobnych, prowizorycznych warunkach. A jednak nie słyszało się, żeby to komuś zaszkodziło, żeby ludzi atakowały bakterie salmonelli! Zamość był mały. Na pewno ludzie by o tym wiedzieli. Jak to jest zatem możliwe?
Jerzy Cabaj ma pewną teorię na ten temat. – Bywało, że wędlinę trudno było w normalnych sklepach dostać. Jeśli ktoś kupił zatem kilogram lub więcej szynki, był z tego powodu szczęśliwy i nie myślał o higienie czy jakichś dolegliwościach – tłumaczy z uśmiechem.
Bartłomiej Sęczawa, artysta-plastyk z Zamościa także z sympatią wspomina zamojski zielony rynek. – Tam, jeszcze w latach 80. można było kupić niemal wszystko – opowiada. – Na straganach oferowano zabawki, sadzonki, jakieś nasiona do ogródków, duże i małe kosze wiklinowe, wieńce na groby, a przed świętami Bożego Narodzenia także choinki. Obok były owoce, szkolne zeszyty, wszystko. Piękne to było, swojskie, takie po prostu ludzkie. Na rynku wszyscy mogli sobie jakoś dorobić do pierwszego i spotkać znajomych. To był zupełnie inny klimat niż w dzisiejszych marketach czy hipermarketach.
Cały artykuł dostępny tylko w papierowym i e-wydaniu Kroniki Tygodnia
Napisz komentarz
Komentarze