Janusz Korwin-Mikke twierdzi, że wyniki są tam, gdzie panuje bieda. Że dzieciaki powinny uprawiać sport z miłości, a wielu z nich czyni to dla pieniędzy. Oczywiście, można zżymać się na faceta, który jest politykiem (i to o poglądach dość rzadko przekładających się na poparcie wyborców), a nie trenerem. Podejrzewam jednak, że pod jego ręką taki Piast w Rydze czy Legia w Kuopio nie wyglądałyby gorzej niż miało to miejsce.
Dla pokolenia dzisiejszych czterdziestolatków plus (czytaj: mojego) w tym szaleństwie jest jednak metoda. Dawniej nikt z młodych chłopców nie otrzymywał dyplomów za udział w treningach, nie zostawał "wzorowym zawodnikiem" i nie widział innego koloru butów niż czarne. Dawniej dwie cegłówki i linia wyciągniętych ramion wystarczały, aby dostrzec, że piłka wpadła w okienko. Dawniej gnało się pieszo bądź pędziło rowerem parę kilometrów, żeby w upalny dzień przez dwie godziny uganiać się za piłką po żużlowym boisku. Dawniej obozowy chrzest od starszych kolegów przyprawiał o ciarki, a pamiętało się go jeszcze przez długie lata. Dawniej w pierwszych "wałbrzychach" z wkrętami chciało się iść nawet do kościoła. Dawniej tata z połową rodziny nie stał przy linii bocznej, zostawiając nas spokojnie trenerowi i własnemu charakterowi. Dawniej kawałek wykoszonej łąki był stadionem Wembley. Dawniej łączyły nas siniaki na czołach, odrapane kolana, kółeczka Włodzimierza Smolarka. Dawniej Legia w polskim składzie potrafiła grać w fazie grupowej Ligi Mistrzów. Nie mam pojęcia, czy wyniki rodzą się w biedzie. Na pewno jednak przeciwności losu niejednemu z nas zahartowały i ciało, i duszę.
Napisz komentarz
Komentarze