– Pamiętam jak siedzieliśmy z sąsiadami na tobołkach w piwnicy pod budynkiem gospodarczym – wspomina Franciszek Nowak z Jarosławca (gm. Sitno).
– To był taki loch, gdzie 200-220 ton ziemniaków mogło się zmieścić. Ten budynek zaczął się w pewnej chwili palić i zaczęliśmy uciekać. Wszyscy pobiegli do szosy Zamość-Hrubieszów, pod którą był duży przepust. Kule świstały. Tam się skryliśmy. Na koniec przyszedł mój ojciec, Ignacy, wziął mnie na kolana, a ja go prosiłem, żeby się tylko jedna stodoła spaliła, nie więcej. Jakby to od ojca zależało… Budynek spłonął. Niemcy celowo go podpalili nabojami zapalającymi. Pamiętam, że jak siedzieliśmy w tym przepuście, to nadszedł rowem Niemiec. Widział nas, ale nie zareagował. Nie wiem, który to był rok. Takie mam wrażenia z pierwszych dni wojny.
Później Niemcy spalili pozostałe budynki gospodarcze i został im tylko drewniany dom. Ojciec pana Franciszka chciał odbudować przynajmniej jeden budynek. I odbudował, ale zanim się to stało, świnie hodował w mieszkaniu.
– Bo dom był niewykończony i w drugiej jego części ojciec zrobił zagrodę dla świń – opowiada nam 86-latek.
Przyszły wysiedlenia.
– Niemcy wysiedlili Stabrów, wysiedlili Szopinek i jeszcze jakąś wioskę – wspomina pan Franciszek. – Ma przyjść kolej na Jarosławiec. Ojciec, nie czekając, spakował na wóz najpotrzebniejsze ubrania i produkty żywnościowe, jak np. kaszę czy mąkę, a następnie wybrał się w drogę do Feliksówki, bo tam mieszkała mamy siostra i była mowa, że tam nie będzie wysiedleń. Wcześniej Niemcy zabrali nam ogiera i została tylko kobyła ze źróbką (źrebakiem – przyp. red.). Oprócz matki Katarzyny, która została w domu pilnować gospodarstwa, byliśmy wszyscy na wozie: najstarsza siostra Janina, która była pasierbicą matki, siostra Lucyna i brat Janek, czyli dzieci mamy z pierwszego małżeństwa, a na końcu ja i moja młodsza siostra Krystyna, która miała wtedy dwa latka. Przez Pniówek, Rachodoszcze i Suchowolę mieliśmy dojechać do Feliksówki. Bardzo błotna była droga, kobyła ledwo ciągnęła wóz. Ja siedziałem na pierwszej wiązce z bratem, ojciec szedł z boku i popychał wóz. Był już wieczór, kiedy przednie koło wpadło w dół, brat spadł z wozu i prawie się wtoczył pod tylne koło. Gdyby go ojciec w ostatniej chwili nie wyciągnął, zginąłby na miejscu.
Zrobiło się ciemno, ojciec pana Franciszka nie chciał dalej ryzykować.
– Zadecydował, że musimy zanocować – kontynuuje starszy pan. – U jakiegoś gospodarza w Ruszowie znaleźliśmy miejsce, położyliśmy się do snu na słomie w kuchni. W nocy podniesiono alarm: „Wysiedlają Ruszów!”. Ojciec tłumaczył Niemcowi, że tylko przejazdem znalazł się w Ruszowie, ale Niemca to nie obchodziło. Nasz wóz został z dobytkiem w Ruszowie, a nas załadowano na stojący w pogotowiu wóz „forszpantowy” (podwoda z miejscowym furmanem – przyp. red.) i ruszyliśmy z Ruszowa przez Pniówek w kierunku Zamościa. Niemiec siedział na co którejś furmance.
Gdy składający się z kilkudziesięciu wozów korowód dojechał do Nowego Miasta w Zamościu, w furmance, która z Niemcem jechała za nimi, spadło koło.
– Wszystkie furmanki, które jechały za nią, zatrzymały się, a nasza – już jako ostatnia – pojechała za tymi z przodu. Na Nowym Rynku było dużo ludzi, wóz jechał wolno, więc ojciec najpierw kazał zejść z wozu i wtopić się w tłum siostrze Lucynie, później Janinie, a następnie ja z bratem Jankiem zsiedliśmy i wskoczyliśmy na jakiś inny wóz. Na koniec okręconą w dwa koce siostrę Krysię ojciec przerzucił na jadącą w drugą stronę furmankę, z którą się wymijaliśmy, krzycząc: „Basaj, łapcie, to dziecko!”. Bo to ojca znajomy z Jarosławca jechał, Basaj się nazywał. Tym sposobem nie trafiliśmy do obozu przy ul. Okrzei w Zamościu. Ojciec na sam koniec uciekł z tego wozu. Wróciliśmy do Jarosławca, ale już w swoim domu nie nocowaliśmy, tylko chodziliśmy na noc do stabrowskiego folwarku i spaliśmy na strychu owczarni. Za tydzień, może półtora tygodnia wysiedlili i Jarosławiec. Nasze gospodarstwo zajął volksdeutsche ze Stabrowa, a myśmy trafili do Szopinka. Było tam jedno bardzo duże pomieszczenie, gdzie mieszkaliśmy my i 8-osobowa rodzina Jasiewiczów z Jarosławca. Wszystkim było ciężko, nie było co jeść, bieda była niesamowita. Pamiętam, jak raz matka zrobiła zupę z gotowanym kartoflem. Bardzo niedobra była, ale słowa matce nie powiedziałem, że mi nie smakuje. Do naszego domu wróciliśmy dopiero po wycofaniu Niemców. Wkrótce zaczęły się żniwa. Kosami i sierpami żęliśmy żyto zasiane prze tego volksdeutscha.
Napisz komentarz
Komentarze