Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
sobota, 28 grudnia 2024 02:50
Reklama Baner reklamowy A 1 - BUDBRAM
Reklama

Z Hrubieszowa w świat. Agnieszka Kicun odwiedziła ponad 60 krajów. Ma apetyt na kolejne podróże

Agnieszka Kicun pochodzi z Hrubieszowa. Mieszka we Wrocławiu. Zamieszkała tam w czasie studiów. A od czasu do czasu mieszka w różnych, najbardziej egzotycznych miejscach na świecie. Do rodzinnego Hrubieszowa wraca przede wszystkim do rodziców. Opiekuje się nimi na zmianę ze swoim rodzeństwem, o ile akurat jest w Polsce, a nie w trakcie którejś ze swoich licznych wypraw.
Agnieszka Kicun (po lewej) na lokalnym targu w okolicach Nukus, stolicy Karakałpacji (Uzbekistan). Podróżniczka stoi z miejscową kobietą.

Agnieszka Kicun nie potrafi dokładnie zliczyć, w ilu krajach była do tej pory. Odwiedziła wszystkie kontynenty, poza Grenlandią.

– Nie prowadzę ścisłych zapisków ani żadnych statystyk. Można jednak przyjąć, że byłam w ponad 60 krajach rozrzuconych po całym świecie. Ale nie było to takie podróżowanie w stylu japońskiego turysty – pojechać, pospiesznie zwiedzić najczęściej uczęszczane szlaki i miejsca, narobić zdjęć i wracać. Dla mnie ważny jest zupełnie inny sposób podróżowania. Lubię pobyć dłużej w jednym miejscu, zatrzymać się, poprzyglądać, poobserwować, jak żyją tam ludzie, jak wygląda ich codzienne życie, jakie mają zwyczaje i obyczaje – tłumaczy Agnieszka Kicun.

Czytaj też: Zamość. Chełm. Hrubieszów. Jeżdżę z Turkolem. Sentymentalna podróż do wspomnień i nowych przygód

Dookoła świata po raz pierwszy

Swoje wyprawy rozpoczęła prawie 2 dekady temu od 9-miesięcznej podróży dookoła świata.

– Dziewiątka ma dla mnie wymiar magiczny. Dookoła świata podróżowałam właśnie przez 9 miesięcy. Inne kobiety w tym czasie rodzą dzieci, a ja podróżuję i bardzo się z tego cieszę. Te dziewięć miesięcy dało mi szczególny wgląd w kulturę wielu krajów, pozwoliło bardziej się w nich zagłębić, troszeczkę się nauczyć języka z danego miejsca. W ciągu tych 9 miesięcy podróżowałam przez wiele krajów, a na dłużej starałam się zostać – na przykład – w Indonezji. Mogłam poznać, jaki jest ten kraj i pomieszkać u tamtejszej rodziny. Była to rodzina nauczyciela Koranu. Podróżowałam wtedy ze swoją przyjaciółką, Julitą. W tej małej wiosce na Jawie zostałyśmy kilka dni. Mogłyśmy zobaczyć, jak wygląda powszedni dzień indonezyjskiej rodziny, jak wyglądają lekcje Koranu, jak się bawią tamtejsze dzieci, jak się tam gotuje – opowiada podróżniczka.

To spotkanie było totalnie przypadkowe, podczas jazdy autobusem.

– Indonezyjczyk powiedział, że musi spytać żonę, czy może przywieźć dwie białe cudzoziemki i czy będziemy mogły u nich przez jakiś czas zamieszkać. Jego żona się zgodziła. Pół wioski zbiegło się na nasze powitanie. Było to bardzo przyjemne. Oczywiście z językiem było ciężko. Nauczyciel Koranu mówił troszeczkę po angielsku, mogłyśmy się więc dogadać jako tako. Zostałyśmy tam bardzo pięknie ugoszczone. Były to głównie lokalne potrawy z ryżu basmati i smażonych jaj, z dodatkiem mięsa lub warzyw. Ich mieszkanie było bardzo ubogie – takie wylane betonem pomieszczenia. Ale to bardzo otwarci ludzie, dzielili się wszystkim, czym mogli, a za dużo nie mieli. Rano dostawałyśmy pieczywo z lokalnego sklepu. Było na śniadanie razem z jajkami. Zobaczyłyśmy również, jak mieszkają ich sąsiedzi. Poznałyśmy chyba wszystkich. Rano po obudzeniu się wychodziłyśmy na ganek przed domem i już miałyśmy wielu wizytujących. Byli ciekawi, kto przyjechał i skąd. A że Polska w indonezyjskim języku Bahasa nazywana jest Polandą, a nasza flaga jest obróconą flagą Indonezyjską, to mieliśmy o czym rozmawiać. Oni byli bardzo ciekawi, jak się żyje w Polsce – relacjonuje Agnieszka Kicun.

Salar de Uyuni – pozostałość po wyschniętym słonym jeziorze w południowo-zachodniej Boliwii (Ameryka Płd.). Agnieszka Kicun i jej przyjaciółka Julita podczas pierwszej wyprawy na największym solnisku świata położonym na wysokości ponad 3,6 tys. m n.p.m.

Wieloletnia przyjaźń zaczęła się w przedszkolu

Julita, z którą Agnieszka wybrała się na tę pierwszą wyprawę dookoła świata, również jest rodowitą hrubieszowianką. Poznały się wiele lat temu. Chodziły razem do tego samego przedszkola na hrubieszowskim Sławęcinie, a potem do tej samej szkoły podstawowej – Dwójki. W liceum ich drogi nieco się rozeszły. Agnieszka jest absolwentką hrubieszowskiego „Staszica”, a Julita – „Kościuszki”. Studiowały również w różnych miejscach.

– Miałyśmy plan, by razem pójść na studia, ale w tzw. międzyczasie zamiar ten uległ zmianie. Julita rozpoczęła studia w Szczecinie, a do mnie bardziej przemówił Wrocław i tamtejszy Uniwersytet Ekonomiczny – opowiada Agnieszka Kicun.

Po zakończonych studiach obydwie hrubieszowianki przez pewien czas razem pracowały w Anglii, a konkretnie w Londynie.

– Właśnie wtedy przygotowywałam się do swojej pierwszej wyprawy. Planowałam ją, kalkulowałam potencjalne koszty. Ciężko pracowałam, by zarobić i zaoszczędzić na dłuższe podróżowanie. Wtedy Julita stwierdziła, że ona chętnie do mnie dołączy. Bardzo się ucieszyłam. Do dzisiaj trudno mi sobie wyobrazić podróżowanie z kimś innym. To był najlepszy sprawdzian dla naszej przyjaźni. Julita wciąż mieszka w Londynie, a ja jestem chrzestną matką jej pierwszego syna. Dziś mogę śmiało powiedzieć, mimo iż nasze życie potoczyło się różnymi ścieżkami, to autentyczna przyjaźń pozostała między nami do tej pory – uśmiecha się Agnieszka Kicun.

Pierwszą kilkumiesięczną podróż obydwie hrubieszowianki rozpoczęły od Azji Południowo-Wschodniej, później była Australia, Nowa Zelandia, Wyspy Fidżi i praktycznie cała Ameryka Południowa.

– Wtedy złapałam przeogromnego bakcyla podróżniczego... no i tak to się właśnie zaczęło – zaznacza podróżniczka.

Agnieszka Kicun podróżowała przez 9 miesięcy, a jej przyjaciółka Julita po 8 miesiącach podróży wróciła do Londynu.

Przeczytaj: Zwierzyniec: Przyjaźń ponad granicami. Polak i Algierczyk spotkali się po 38 latach

Kiedy korci i nosi, pada pytanie „gdzie tym razem”

– Zostałam w Brazylii i przedłużyłam sobie wyprawę. Uznałam, że jeszcze nie czuję potrzeby powrotu. Z podróżami tak jest; im więcej podróżujesz, tym więcej chcesz zobaczyć. Oczywiście przychodzą momenty, że dobrze jest przestać na jakiś czas, aż się znowu zatęskni za nowymi miejscami i żeby ponownie zechcesz gdzieś wyruszyć. Ja tak mam, że po jakichś kilku miesiącach w domu korci mnie i nosi – a wtedy zaczynam myśleć... gdzie tym razem – mówi Agnieszka Kicun.

W Ameryce Południowej hrubieszowianki odwiedziły Brazylię, a wcześniej były w Argentynie, Boliwii, Peru, Paragwaju, Urugwaju oraz w Chile. Zwiedziły prawie cały kontynent.

– Boliwia jest przepiękna, robi ogromne wrażenie. Wśród lokalnej ludności wzbudzałyśmy duże zainteresowanie. Mówię trochę po hiszpańsku, doszkoliłam sobie ten hiszpański właśnie w Boliwii. To na pewno pomagało w komunikacji i temu, aby jak najwięcej dowiedzieć o lokalnej ludności od tamtejszych mieszkańców. Poza tym Boliwia ma wyjątkowo piękną przyrodę – jeziora z różowymi flamingami robią niepowtarzalne wrażenie. Często wracam do tych zdjęć, przeglądam je od czasu do czasu, gdy mam zimową chandrę w Polsce. Od tych fotografii i wspomnień od razu robi się lepiej – promiennie uśmiecha się podróżniczka.

Boliwia, Peru i inne kraje Ameryki Południowej to miejsca szczególne także pod względem kulinarnym.

– Jestem wszystko jedząca i lubię próbować nowych, może nawet specyficznych smaków. W moich kubkach smakowych zadomowiły się bardzo potrawy z Azji Południowo-Wschodniej, czyli kuchnia tajska, indonezyjska, malezyjska. A przede wszystkim krewetki i wszystkie przyprawy, im bardziej ostre, tym lepiej. Pod tym względem Azja na pewno przewyższa Amerykę Południową. Chociaż za stekami z Argentyny również tęsknię – zaznacza Agnieszka Kicun.

Opłatkowe spotkanie dla przedstawicieli organizacji „Lekarze bez granic” w Karakałpacji. Wzięły w nim udział również pięknie ubrane miejscowe kobiety.

Na misjach Organizacji Narodów Zjednoczonych

Kolejną większą jej wyprawą była podróż do krajów Azji Południowo-Wschodniej: Wietnamu, druga jej wizyta w Tajlandii, a także w Laosie i Kambodży.

– Ta przejazdówka trwała blisko półtora miesiąca. Największe wrażenie wywarli na mnie mieszkańcy Laosu. Tych, których spotkałam, byli bardzo otwarci i przemili. Bił od nich taki spokój, z jakim nie spotkałam się u mieszkańców żadnego innego kraju. Coś, co od razu uspokaja, no i ta ich fenomenalna kuchnia. Znowu wracam do przypraw, które są zupełnie inne niż te dostępne w Polsce – przekonuje podróżniczka.

Od pewnego czasu Agnieszka Kicun podróżowała rzadziej z ciekawości poznawania świata, a częściej zaczęła wyjeżdżać na misje humanitarne.

– W mojej głowie od pewnego czasu kotłował się pomysł pracy w Afryce. Początkowo nie wiedziałam, jak go zrealizować. A on siedział w mojej głowie i nie dawał mi spokoju. Podczas kolejnej podróży do Indii poznałam Brazylijczyka, brał udział w wolontariacie z ramienia ONZ. Zaczęliśmy rozmawiać, jak można na taki wolontariat wyjechać. Taki kontrakt jest płatny. Trzeba mieć za sobą co najmniej 5-letnie doświadczenie w dziedzinie, w której później chce się pracować. No i trzeba znać co najmniej dwa języki obce. Po powrocie z Indii stwierdziłam, że spróbuję tego wolontariatu. No i jakby wymyśliłam sobie tę Afrykę. Pierwszą ofertę pracy dostałam w Sudanie Południowym. Nie miałam zielonego pojęcia o tym kraju. Szukałam blogów i osób, które tam pracowały. Dowiedziałam się najwięcej, jak mogłam i zdecydowałam, że jadę. Był to pięciomiesięczny kontrakt, który przerodził się w roczny. Pracowałam w dziale logistyki i zajmowałam się dystrybucją sprzętu IT oraz sprzętu komunikacyjnego w różne regiony Sudanu. Ta misja była pokojowa. Byli tam ludzie z Afryki, ale i spoza tego kontynentu – z Australii, Nowej Zelandii. Polaków też można było spotkać, chociaż niewielu. Część cywilna, do której należałam, liczyła około 5 tys. cywili. Olbrzymi obóz został zlokalizowany w samym sercu stolicy Sudanu Południowego, to nadal najmłodsze państwo na świecie. Wcześniej skończyły się tam walki po prawie 20-letniej wojnie domowej. Organizacja Narodów Zjednoczonych była tam obecna, aby dopilnować tego pokoju – relacjonuje podróżniczka.

Przeczytaj: Hrubieszów: Centrum komunikacyjne czeka na otwarcie. Będzie poczekalnia, kiosk, toalety

Pracownik znika znienacka, a wraca po tygodniu

Agnieszka Kicun zarządzała częścią łańcucha dostaw sprzętu IT. Nadzorowała pracę siedmiu lokalnych pracowników.

– Miałam z nimi bardzo różne przeboje. Na przykład, jeden z nich z dnia na dzień nie przyszedł do pracy, wrócił dopiero po tygodniu. Na pytanie: „Gdzie był?”, odpowiedział, że w drugiej części Sudanu, bo zmarł jego wujek. No to musiał tam przejść, aby go pochować. Na moje: „Ale jak to przejść? Przecież to jakieś 200 km”. Na to słyszę w odpowiedzi: „No tak, ale nie ma innej opcji. Więc chodzimy”. Musiałam się przyzwyczaić. Mimo to, wiele sytuacji było dla mnie zaskakujących i dziwnych. W Sudanie przeszliśmy szkolenie z bezpieczeństwa. Tam była godzina policyjna, wtedy nie mogliśmy wychodzić z obozu. Wieczorami w ogóle był zakaz wychodzenia do miasta. Poznałam mnóstwo ludzi z różnych zakątków świata. Poznałam też kilkoro Polaków, którzy w Sudanie prowadzili firmę budowlaną. Właśnie dzięki nim mogłam tam podróżować. W wolne weekendy starałam się zwiedzać jak najwięcej – opowiada Agnieszka Kicun. – Właśnie z tą grupą Polaków wybraliśmy się na trekking. Bardzo wysoko w górach natrafiliśmy na pola z konopiami indyjskimi, czyli z marihuaną. To były plantacje dwumetrowych krzaków. Pamiętam swoje zdziwienie ich wysokością i tym, że nikt nie przejmował się, że rosną akurat przy domostwie tamtejszych mieszkańców – podróżniczka dalej ciągnie swoją opowieść.

Po pobycie w Afryce Agnieszka Kicun wróciła na Zanzibar – wyspę na Oceanie Indyjskim należącą do Tanzanii.

– Wiąże się z tym ciekawa historia. Byłam tam na wakacjach. Było to jednym z mych marzeń po lekturze książki Doroty Katende „Dom na Zanzibarze”. Oczami wyobraźni widziałam, jak ta wyspa może wyglądać, bardzo chciałam tam pojechać. Zobaczyłam na mapie, że Zanzibar jest niedaleko od Sudanu. Wybrałam się tam na wakacje i od razu zakochałam się w Zanzibarze. Przepiękne miejsce, szczególnie po pobycie w Sudanie. Znakomita odskocznia.

W Karakałpacji wesele odbywające się na ulicy nie jest rzadkością.

Mzungu, czyli „chodzące dolary”

Razem z koleżanką, która w tym czasie mieszkała w Chinach, wynajęły na Zanzibarze restaurację.

– To kolejny z moich pomysłów – prowadzić restaurację na plaży na Zanzibarze. Wiele osób marzy o czymś takim, ale mało kto wie, jak to zrobić. Mi znowu pomógł czysty przypadek i dużo szczęścia. Na jednej z plaż na północy Zanzibaru, w malutkiej wiosce, poznałyśmy Polkę, która wcześniej prowadziła tam restaurację i już była tym troszeczkę znudzona. Szukała kogoś, kto dla niej poprowadzi tę restaurację. Razem z koleżanką dałyśmy sobie dwa tygodnie, by się zastanowić, przekalkulować, czy damy radę. Po tych dwóch tygodniach zdzwoniłyśmy się i stwierdziłyśmy, że w to wchodzimy. Było dużo pytań i załatwiania przeróżnych formalności, ale wszystko poszło w miarę sprawnie. Restauratorskiego fachu uczyłyśmy się od podstaw. Ani ja, ani koleżanka nigdy przedtem nie prowadziłyśmy żadnej restauracji. Było więc szkolenie pracowników, tworzenie nowego menu, które przepięknie wymyśliła moja koleżanka z Sudanu. Dodała takie bardzo artystyczne akcenty w postaci afrykańskich masek. Obydwie uczyłyśmy się gotować tamtejsze potrawy. Lokalny kucharz uczył nas, jak mają smakować, jak powinny wyglądać i jak mają być podane. Uczyłyśmy się, jak robić drinki. Do załatwiania wszystkich formalności potrzebna była pomoc lokalnego mieszkańca. On szybciej dogadywał się z urzędnikiem i pozałatwiał to, co było niezbędne. Jako mzungu, czyli biały człowiek, byłyśmy traktowane jako chodzące dolary. Od nas można było wyciągnąć więcej pieniędzy. Oczywiście były też bardziej denerwujące momenty. Nasza kelnerka wypijała w pracy nasz alkohol? Trzeba było to jakoś weryfikować, by zapobiec na przyszłość. Jednego dnia pracownicy przychodzili do pracy, innego już nie, albo szef kuchni przychodził do pracy pijany... A co do jedzenia, serwuje się w restauracji na Zanzibarze? Przede wszystkim przepyszne ryby. Owoce morza, które uwielbiam. Kałamarnice, krewetki, tuńczyk żółtopłetwy, przepyszne z grilla. Do tego ryż basmati, często mieszany z mleczkiem kokosowym i wtedy smakuje fenomenalnie. No i bardzo dużo różnych przypraw. Zanzibar nazywany jest wyspą przypraw. Są tam plantacje przypraw, które można pozwiedzać, zobaczyć, jak rośnie imbir, a małe afrykańskie banany smakują zupełnie inaczej niż te ze sklepów w Polsce. Mają żółto-pomarańczową barwę i są bardzo słodkie. W chatkach na plaży, które miały tylko zadaszenie chroniące przed słońcem, było pełno much, ale jedzenie jest bardzo smaczne. Właśnie ten ryż kokosowy z jakąś smażoną rybą, którą godzinę wcześniej złowili rybacy. Zdarzało mi się chodzić na targ rybny, gdzie kobiety praktycznie się nie pojawiały. Ale ja – jako biała – byłam tolerowana. Ryby kupuje się tam na aukcji, trzeba więc głośno krzyczeć. Nauczyłam się liczyć do 10 w suahili, mogłam więc podwyższać cenę i kupić rybę – opowiada Agnieszka Kicun.

„Loca” znaczy „Szalona”

Do dziś zdarza się jej wypróbowywać przepisy, które stosowała w „Loca”. Tak nazywała się restauracja. „Loca”, czyli szalona. Wśród nich są pikantne krewetki – Piri Piri Prawns.

– W ogóle ta plaża miała coś w sobie szalonego. Szalone czasami były fale, które podchodziły pod restaurację. Z tym wiązało się zagrożenie, że mogą zmyć naszą restaurację. Był taki miesiąc czy dwa w roku, że te fale naprawdę były wysokie. Miejscowi przywozili olbrzymie zwały kamieni i rozsypywali je ciężarówkami na piasek, aby w jakiś sposób zabezpieczyć swoje domostwa. Czasami nie spałyśmy w nocy, by chronić swój mały dobytek. I znowu przez prawie 9 miesięcy prowadziłyśmy z koleżanką tę restaurację na zanzibarskiej plaży – opowiada Agnieszka Kicun.

Hrubieszowianka ma to wyjątkowe szczęście, że nawet podjęcie pracy w wielkim koncernie nie ograniczyło jej wyjazdów. Jej firma wysłała ją na prawie pół roku do Meksyku.

– Znowu przepiękna natura wokół, bogactwo zabytków po Majach i Aztekach. Ale i podobieństwa w tym kraju do naszego społeczeństwa. Obydwa kraje są katolickie i bardzo rodzinne. Gdy Meksykanie dowiadywali się, że jesteśmy z Polski, od razu w rozmowach pojawiał się Juan Pablo II i Polonia. Gdziekolwiek się pojawiliśmy, były rozmowy i picie tequili, której nie pije się tak jak u nas w małych kieliszkach, ale w większych szklankach.

Potem był Uzbekistan. To z kolei przeważnie pustynne krajobrazy. No i trzeba było być przygotowanym na stałe zainteresowanie tamtejszej milicji. Podróżniczka opowiada o wciąż istniejących, zatrważających obyczajach przedweselnych. Łatwiejsze do zaakceptowania są uzbeckie smaki. Króluje plow – miejscowa odmiana pilawu. Jest też uzbecka wersja szaszłyków. A do popicia? Na co dzień zielona herbata, a miejscowa wódka na szczególne okazje.

Agnieszka Kicun pojechała tam z organizacją „Lekarze bez granic”. Zajmowali się tam leczeniem i zapobieganiem gruźlicy w lokalnej społeczności. Choroba wiązała się z katastrofą ekologiczną, która wydarzyła się na Jeziorze Aralskim. Wyschło, a wtedy zaczęły szerzyć się przeróżne choroby, przede wszystkim gruźlica i to takie zmutowane jej formy. Lekarze bez granic wkroczyli w te regiony lata temu i badali społeczeństwo, które zaczęło bardzo chorować. Pojawiły się nowotwory i wiele różnych chorób układu oddechowego.

– Trafiłam do stolicy, która znajduje się na pustyni Kyzyl-Kum. To bardzo biedny region Uzbekistanu. Znowu spędziłam tam dziewięć miesięcy, pracując i bardzo dużo podróżując. W wolnych chwilach wsiadałam w pociąg lub lokalną marszrutkę i zwiedzałam ile tylko mogłam. Przede wszystkim skupiałam się na miejscach, które są częścią Jedwabnego Szlaku, czyli Bukhara, Chiwa, Samarkanda. Zwiedziłam Taszkient, gdzie znajduje się pierwsze i jedyne metro w Azji Centralnej.

Najbliżej Aralu jest miasto Mujnak, wcześniej bardzo rozwinięte. Rosjanie przyjeżdżali tam odpoczywać. Kiedyś to miasto było przepięknym miejscem, a obecnie jest po prostu wymarłe. Wcześniej kwitło tam rybołówstwo, a obecnie nie ma tam niczego i robi to wyjątkowo przygnębiające wrażenie.

Porwanie przed zamążpójściem

W różnych regionach Uzbekistanu nadal żywa jest tradycja uprowadzania kobiety tuż przed zamążpójściem. Porwana przyszła panna młoda przetrzymywana jest w jakiejś komórce do czasu, aż zgodzi się wyjść za mąż za tego, który ją porwał.

– Pracowałam z pielęgniarką, która miała taką historię w swojej młodości. Gdy miała 21 lat, została porwana, przez 3-4 dni przetrzymano ją w komórce u rodziców porywacza, aż zgodziła się za niego wyjść. I ten zwyczaj jest tam ciągle praktykowany – mówi podróżniczka. – A wracając do innych ciekawych rzeczy z Uzbekistanu, jeszcze nie tak dawno byłam zafascynowana mieszkaniem w jurtach. W ogóle miałam pomysł, żeby gdzieś w Polsce taką jurtę sobie postawić, może w Karkonoszach, niezbyt odległych od Wrocławia. Ale po jakimś czasie nadarzyła się okazja zamieszkania w takiej jurcie. Znaleźli się ludzie, którzy wyjeżdżali z Polski, a mieli taką jurtę w górach niedaleko Bielska-Białej. Potrzebowali kogoś, kto podczas ich nieobecności zajmie się ich jurtą, za jakąś opłatą oczywiście. Razem z partnerem wyjechaliśmy tam na miesiąc. Pracowaliśmy tam zdalnie i mieszkaliśmy w tej jurcie. Zrealizowałam więc i to swoje marzenie.

Gdy Agnieszka Kicun mieszkała w jurcie u stóp Beskidów, Ukrainę zaatakowały rosyjskie wojska i rozpoczęła się pełnoskalowa wojna u naszego wschodniego sąsiada.

– Spakowałam więc najpotrzebniejsze rzeczy, wzięłam trochę wolnego z pracy i po prostu pojechałam jak najszybciej do Hrubieszowa. Jeździłam pomagać na przejściu granicznym w Dołhobyczowie, przez które uciekali przed wojną imigranci. Byłam także na przejściu granicznym w Zosinie. Tam razem z wolontariuszami też pomagałam. To, co mnie wtedy bardzo poruszyło, to autentyczna ludzka solidarność z wojennymi uciekinierami z Ukrainy. Pomagali im nasi sąsiedzi, znajomi... Tak naprawdę, każdy po prostu przyszedł i pomagał, jak tylko mógł. Dla mnie był to przejaw autentycznego braterstwa, takiego złączenia się ludzi. To się bardzo rzadko zdarza w obecnych czasach i dlatego było to niesamowite. Ludzie dawali sobie mnóstwo empatii i wsparcia. Aż mam gęsią skórkę na rękach, gdy o tym mówię. Dla mnie to było coś, czego wcześniej nie widziałam w Hrubieszowie – opowiada Agnieszka Kicun.

Sri Lanka – Matara. Egzotyczne świątynie, przepiękne plaże i wyjątkowo atrakcyjne miejsca do nurkowania.

Skupienie na oddechu oddala stresy

W czasie swojego wieloletniego intensywnego podróżowania miała wiele okazji, by spędzić bożonarodzeniowe święta w różnych szerokościach geograficznych na całym świecie.

– W Karakałpacji uczestniczyłam w dużym spotkaniu świątecznym. Uzbecy nie świętują Bożego Narodzenia tak mocno jak my. Tam bardziej świętowany jest początek wiosny. 21 marca z wielkim rozmachem obchodzone jest święto kulturowo-religijne. A to duże spotkanie świąteczne zostało zorganizowane dla pracowników humanitarnych z organizacji „Lekarze bez granic”. Podczas tego spotkania każdy z uczestników dzielił się swoimi wspomnieniami o tym, jak spędza święta w swoim kraju. Było również wspólne gotowanie świątecznych potraw. Dokładnie nie pamiętam, co wtedy przygotowywałam, ale pamiętam, że potrawa nie wyszła mi tak, jak powinna. Nie miałam wszystkich składników potrzebnych do jej przyrządzenia – wspomina Agnieszka Kicun.

W najbliższych planach ma ponowny wyjazd do Sri Lanki. Poprzednim razem była tam 2 tygodnie. To stanowczo zbyt krótko.

Była tam we wrześniu tego roku. W tym kraju jest wiele wspaniałych, a wręcz urzekających miejsc do nurkowania. Mam uprawnienia do nurkowania z butlą na głębokość do 30 m pod powierzchnią wody. Podczas nurkowania potrzebna jest przede wszystkim koncentracja na oddechu. Tak naprawdę wtedy odpływa z nas wszystko, co zaprząta naszą uwagę w codziennym życiu – tłumaczy podróżniczka.

Na pytanie, ile i jakiego Hrubieszowa wozi w sobie na rozliczne podróże po całym globie, Agnieszka Kicun odpowiada:

– Lubię duże miasta, ale lepiej i naturalniej czuję się w mniejszych miasteczkach. Pewnie właśnie dlatego, że wychowałam się w Hrubieszowie, mam sentyment do mojego rodzinnego miasta. W pamięci wciąż pozostaje niemalże pewność, że tam się dobrze wraca, że zna się tamtejszych ludzi i tam po prostu czuję się jak u siebie w domu – podsumowuje Agnieszka Kicun.

Czytaj też: Świąteczne podwójne wydanie "Kroniki Tygodnia" gotowe! W środku kalendarz na 2025 rok

Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

Toma 27.12.2024 10:20
Nie najważniejszy temat dnia

 

 

ReklamaBaner reklamowy firmy Replika
ReklamaBaner rekalmowy formy Alustal
Reklama
KOMENTARZE
Autor komentarza: MarekTreść komentarza: Skoro młody nie potrafi kierować w takich warunkach niech zostanie w domu będzie bezpieczniej na drodze.Data dodania komentarza: 27.12.2024, 22:01Źródło komentarza: Powiat Zamojski: Wypadek w Krasnem. 19-latek uderzył fordem w przepust. Pasażer trafił do szpitalaAutor komentarza: PorażkaTreść komentarza: Ciekawe czy Pani burmistrz Marta Majewska Miasto z klimatem Hrubieszów przyzna się do tego że posiada taki dyplom i jeżeli tak to czy podejdzie do jego obrony.Data dodania komentarza: 27.12.2024, 18:14Źródło komentarza: Chełm. Mają dyplom MBA z Collegium Humanum, więc muszą zdać państwowy egzaminAutor komentarza: echTreść komentarza: jak dla mnie to wina jest oczywista, na ch. drążyć temat :PData dodania komentarza: 27.12.2024, 16:29Źródło komentarza: Wypadek na Placu Stefanidesa w Zamościu. Pijany pieszy wpadł pod volvo. Zrobił tylko krok w tyłAutor komentarza: mhmTreść komentarza: i ???? kto winny???Data dodania komentarza: 27.12.2024, 15:12Źródło komentarza: Wypadek na Placu Stefanidesa w Zamościu. Pijany pieszy wpadł pod volvo. Zrobił tylko krok w tyłAutor komentarza: TrzewikiTreść komentarza: Podobno Józek widziany był jak kupował mapę Budapesztu. A nasza blondi (bonjour) chce uciekać tam gdzie nie produkują polskiego wina.Data dodania komentarza: 27.12.2024, 14:20Źródło komentarza: Hrubieszów: Powiat zwrócił dotację, a kto ją odda powiatowi? Sprawą zajmują się śledczyAutor komentarza: TOLEKTreść komentarza: kupuj Polskie bo drogieData dodania komentarza: 27.12.2024, 13:57Źródło komentarza: Od cen masła pęka głowa. Zwłaszcza przed świętami. Rząd wkracza do akcji
Reklama