Rodzina Witka odnalazła list, który Stefan Okrzeja napisał 4 marca 1943 r. do siostry przygarniętego chłopca.
„Szanowna pani, na pewno pani się zdziwi, czytając list, że pani brat jeszcze żyje i ma nad sobą opiekę, bo kto by się nie zlitował, widząc ludzi w takiej przykrej sytuacji, więc nie będę tu pani się rozwodził, bo sama pani była obecna tej przykrej sytuacji, jaka się tam rozegrała. My tego jeszcze nie przechodziliśmy, ale rozumiem i współczujem wszystkim tym, co do nas przybyli, bo choćby człowiek był bez serca, toby też go litość wzięła, patrząc na to widmo tego strasznego obrazu” – czytamy.
Tym chłopcem był 12-letni Witold Koczułap, a adresatką jego starsza o 5 lat siostra Genowefa.
Stacja
Ich ojciec, Włodzimierz Koczułap (rocznik 1901), był kolejarzem. Pracował jako zawiadowca na stacji w Jarosławcu (gm. Sitno). Tutaj mieszkał z rodziną: żoną Anną (1902) i trójką dzieci. Najstarsza była Genowefa (1926), a następnie Zdzisław (1929) i najmłodszy Witold (1931).
Na początku stycznia 1943 r. Niemcy posłali prawie wszystkich do obozu przejściowego w Zamościu. Prawie, bo tego losu uniknęła najstarsza córka, która kilka tygodni wcześniej wyszła za mąż za Władysława Piłata z sąsiedniej wioski i zamieszkała z mężem w Szopinku. – Dla mnie to bardzo podejrzana sprawa, bo przecież Niemcom kolejarze byli potrzebni. Kiedy mama przyszła rano na stację w Jarosławcu, nikogo nie zastała. Pusty dom. Dopiero ludzie jej powiedzieli, co się stało. Powód ich aresztowania do dziś nie jest nam znany. Dziwna sprawa… – zastanawia się Bożena Sroczyńska, córka Genowefy.
To z nią i z jej mężem Andrzejem Sroczyńskim spotkaliśmy się w sprawie rzeczonego listu.
Obóz
Gdy w dystrykcie warszawskim dobiegła końca akcja wyniszczenia ludności żydowskiej, Niemcy rozpoczęli brutalne wysiedlanie Polaków z dystryktu lubelskiego w ramach „Aktion Zamość”. Akcją została objęta cała Zamojszczyzna, a więc powiaty biłgorajski, hrubieszowski, tomaszowski i zamojski. Pierwsze wysiedlenia rozpoczęły się w nocy z 27 na 28 listopada 1942 r. Na pierwszy rzut poszedł Skierbieszów i okoliczne wioski.
Włodzimierz Koczułap trafił z żoną i dwoma synami za druty obozu przejściowego, który mieścił się u zbiegu ul. Piłsudskiego i Okrzei w Zamościu.
– Mama przychodziła pod ten obóz, rzucała przez druty dla rodziny jakąś kaszę, ziemniaki... Co mogła. Ubrania dla rodziców i braci, bo to była zima, ogromny mróz. Mama, która miała wtedy tylko 17 lat, bardzo to wszystko przeżyła – mówi pani Bożena.
Ludność osadzona w zamojskim obozie miała być segregowana według określonych kryteriów. Do I i II grupy zaliczano głównie dzieci o nordyckich cechach rasowych. Po przewiezieniu do Rzeszy miały być zniemczone. Polacy zaszeregowani do III grupy przeznaczeni byli do pracy przymusowej w Niemczech lub do pracy w miejscowościach nasiedlonych Niemcami. Resztę, ludzi starych (powyżej 60. roku życia), a także osoby chore i kalekie oraz dzieci „bezwartościowe rasowo”, rozsyłano po wioskach w dystryktach warszawskim i radomskim, skąd wcześniej wysiedlono ludność żydowską. Osoby i rodziny zaliczone do IV grupy kierowano do obozów koncentracyjnych.
CZYTAJ TEŻ: Kadry ocalone od niepamięci. "Czar starej fotografii – Z albumów Róży i Jana Zamoyskich"
Na wywiezienie czekali od kilku do kilkunastu tygodni w strasznych warunkach. Nie było mowy o higienie osobistej. Latryny stanowiły źródło zarazy, wszy, brud i choroby dziesiątkowały dzieci. Baraki były zbudowane z cieniutkich desek, w środku znajdowały się tylko prycze. Całodzienne wyżywienie stanowiły zupa z brukwi albo zmarzniętych ziemniaków, 150 gramów spleśniałego chleba i pół litra gorzkiej kawy. – Któregoś dnia mama przyszła pod obóz, a rodzice ze starszym synem już byli zabrani. Został tylko Witek – opowiada Bożena Sroczyńska.
Gdzie zostali zabrani? Tego mama naszej rozmówczyni nie wiedziała.
Witek
Tragiczny los wypędzonych mieszkańców Zamojszczyzny najbardziej dotknął najmłodsze ofiary niemieckich akcji wysiedleńczych i pacyfikacyjnych. Po przywiezieniu do obozu oddzielano dzieci od matek, maltretowano rodziców, którzy nie chcieli rozstać się z brutalnie wydzieranymi pociechami, przy czym najmłodsze były jeszcze niemowlakami. W obozie Witek zżył się ze śmiercią.
– Miał tam jeszcze taki worek z poduszką i jakąś tam kołderką. Małe dziecko umierało na ziemi, to wzięli od Witka tę kołderkę, położyli i to dziecko umierało na tej kołderce. I on wspominał później, że nie odchodził od tego dziecka, żeby – jak już umrze – zabrać kołderkę z powrotem.
Bo taka kołderka mogła uratować życie. Mróz był naprawdę tęgi.
Sześć transportów z dziećmi z Zamościa zakończyło swój bieg na stacjach w Pilawie, Sobolewie, Siedlcach, Mrozach i Mordach, położonych we wschodniej części dystryktu warszawskiego. Pierwszy dotarł 10 grudnia 1942 r. do powiatu garwolińskiego, ostatni – 28 lutego 1943 r. do powiatu mińsko-mazowieckiego.
Podczas jednego z transportów Niemcy wyrzucili z wagonów na stacji w Siedlcach ponad 20 martwych dzieci. Zmarły z zimna. W Siedlcach zorganizowano im godny pogrzeb, w którym wzięło udział ok. 10 tys. mieszkańców, a burmistrz Siedlec Stanisław Zdanowski – za kierowanie akcją ratowania dzieci i zorganizowanie manifestacyjnego pogrzebu – został za karę wysłany przez Niemców do Auschwitz.
Witek wyruszył ostatnim transportem, który z Zamościa odjechał 27 lutego 1943 r. Łącznie w tych sześciu transportach znajdowało się ponad 5,3 tys. wysiedlonych mieszkańców Zamojszczyzny. Większość stanowiły dzieci.
Wysiedlenia
Niemcy zamierzali wysiedlić na Zamojszczyźnie 700 miejscowości, ale ze względu na opór ludności i skuteczną walkę zbrojną partyzantów los taki dotknął prawie 300 wiosek. Do sierpnia 1943 r. wysiedlono około 110 tys. Polaków, w tym około 30 tys. dzieci. Co trzecie dziecko zmarło lub zostało zamordowane, a około 4,5 tys. poddano procesowi germanizacji. Opuszczone przez Polaków gospodarstwa zajmowali koloniści niemieccy albo Ukraińcy. Już po pierwszych akcjach wysiedleńczych oddziały polskiej partyzantki zaczęły atakować zasiedlone przez niemieckich kolonistów wsie oraz posterunki. Przeprowadzono wiele akcji zbrojnych, które przeszły do historii jako powstanie zamojskie.
Mrozy
Witek wysiadł z innymi dziećmi na stacji Mrozy. „A więc będąc w mieście w tym czasie, zaciekawiło mnie to mocno i poszedłem popatrzeć na to straszne... I nie mogłem odejść tak, bo przecież to nasi rodacy, więc zapytuję, kto chce jechać ze mną, więc które dziecko miało rodziców, nie bardzo było ochotne rozstać się z rodzicami, więc podbiega on, to jest Witek, i powiada, że pojedzie ze mną. Gdy zapytałem go, czy ma rodziców, odpowiada, że nie, więc ogarnia mnie po prostu litość, że takie dziecko już nie ma nad sobą opieki i jest rzucone na pastwę losu” – czytamy w liście z 4 marca 1943 r.
PRZECZYTAJ: Gołąb zamojski ma mieć wygląd i ma ładnie chodzić. Wszystko o rasie
Witek trafił z nim do miejscowości Nart, gdzie mieszkał wraz z rodzicami i rodzeństwem 29-letni Stefan Okrzeja. „Więc teraz znajduje się u mnie w gospodarstwie. Krzywda mu się nie dzieje, gdyż ma wesoło, bo wszyscy się do niego zwracają jak do swego i on czuje się dobrze, na razie jest wesoły i opowiada nam swoje” – napisał Okrzeja do siostry Witka.
Jak podaje dr Beata Kozaczyńska z Uniwersytetu w Siedlcach, w styczniu 1943 r. na łamach konspiracyjnego pisma „Żywia” apelowano do Polaków, by ratować dzieci z wysiedlanej Zamojszczyzny. Dzieci miały szansę na przeżycie dzięki reakcji miejscowej ludności.
List
– W pokoju pod telewizorem był mały stolik z szufladą. I w tej szufladzie leżał ten list. Często go mama wyjmowała. I czytała ze łzami. Zmarła w 1986 r. – wspomina pani Bożena.
O pani Genowefie rodzina nie zapomniała, o liście – tak. Ale podczas porządkowania dokumentów, kreślony równym pismem na pożółkłej kartce papieru list wpadł w ręce Henryka Piłata, syna Genowefy i brata Bożeny Sroczyńskiej. To było trzy lata temu, a więc w 80. rocznicę wysiedleń Zamojszczyzny. Od razu pojawiły się pytania: kto i w jakich okolicznościach go napisał.
Było nazwisko nadawcy i miejsce jego zamieszkania. – Mąż zadzwonił do tej miejscowości, do sołtysa, pytając o to nazwisko – wspomina pani Bożena. – Miejscowość nazywa się Nart. Stefan Okrzeja, który list napisał, dawno już nie żyje. Ale dostaliśmy namiary na jego rodzinę.
Pan Andrzej Sroczyński nawiązał kontakt z synem Stefana – Wojciechem Okrzeją.
– No i spotkałem się z taką serdecznością, że on w drugiej rozmowie telefonicznej mówi: „Andrzej, my jesteśmy rodziną!”. Zaczęliśmy się nawzajem dowiadywać jak to było – wspomina Sroczyński.
Jak siostra Witka dowiedziała się, że jej rodzice z bratem Zdzisławem zabrani zostali z obozu, przerzuciła Witkowi karteczkę z adresem na jakiejś tasiemce i powiedziała, żeby nosił tę kartkę na szyi. I on tę kartkę miał ze sobą.
– Mama musiała bardzo ucieszyć się z tego listu, że chociaż Witek z całej rodziny ocalał. Dlatego przez całe życie traktowała ten list niemal jak relikwię – mówi córka Genowefy.
Auschwitz
– Mama z bratem, czyli wujkiem Witkiem, nie byli pewni, co się stało z ich najbliższymi. Domyślali się, ale nie mieli pewności. Witek mieszkał w Krakowie, mama tam jeździła. Byli w Oświęcimiu. Szukali, przeglądali dokumenty, ale nic nie znaleźli. Dawali ogłoszenie do Czerwonego Krzyża. Nic. O rodzicach to właściwie dowiedzieli się od ludzi, którzy przeżyli Oświęcim i stamtąd wrócili. Mówili, że oboje stracili życie. O Zdziśku nic nie wiedzieli. Myśleli, że może do Niemiec go wzięli – opowiada pani Bożena.
Dzisiaj już wiadomo. Internet pomaga. Z dostępnych dokumentów, które Henryk Piłat znalazł w sieci, wynika, że najwcześniej w Oświęcimiu zgładzony został 14-letni Zdzisiek. 23 lutego 1943 r. dostał zastrzyk z fenolem. 1 marca zginął ojciec, Włodzimierz Koczułap. Anna, która jako jedyna z rodziny doczekała się nadania obozowego numeru (34447), została zabita w kwietniu. Tak wynika z dokumentów znajdujących się w muzeum.
Powrót
– Mama mówiła, że zaraz po wyzwoleniu pojechała po Witka. To mogło być po 22 lipca 1944 r. albo później. Opowiadała, że jak jechała, to jeszcze transportem towarowym. Sowieckim... Tak czy inaczej Witek mógł być tam od 1,5 roku do 2 lat. Jak go zabierała, to jeszcze świstały kule. W tej wsi (Nart – przyp. red.) tylko on jeden był z dzieci Zamojszczyzny – mówi Bożena Sroczyńska.
– Zwrócę uwagę, że ludzie bardzo byli tam zorganizowani. Organizacja społeczeństwa była ogromna. Stefan Okrzeja wziął Witka z dobrego serca – dodaje Andrzej Sroczyński.
Witek trafił do Szopinka. Zamieszkał z siostrą. Przyszłość związał z mundurem. Podczas zasadniczej służby wojskowej podjął decyzję, że pójdzie do szkoły oficerskiej. Trafił przed komisję.
PRZECZYTAJ: Świadectwo tragicznych losów Dzieci Zamojszczyzny trafi do cyfrowego archiwum
– Gdy wymienił swoje nazwisko, to któryś z oficerów, którzy za stołem siedzieli, pyta się: „Jak twoje nazwisko?”. Witek, że Koczułap. „A skąd ty pochodzisz?”. Spod Zamościa. „A ty w czasie wojny nie byłeś pod Siedlcami?”. W Narcie byłem. „A do jakiej chcesz szkoły iść?” No, do samochodówki. A on mówi, że nie. „Nie pójdziesz do samochodówki, pójdziesz do łączności”. I się temat skończył. Zacząłem drążyć, kto to mógł być. Pytałem Wojtka, syna Stefana Okrzei. Nie wiedział, ale popytał. I okazało się, że był to daleki kuzyn Stefana żony. Okazało się, że to był bardzo zdolny oficer i miał dostać szlify generalskie. Wyjechał do Moskwy. W trumnie go przywieźli – opowiada pan Andrzej.
– Ciekawie, czy jakby mama nie pojechała po Witka, czy on by tam się wychowywał? Myślę, że tak. Żyją tam jeszcze dawne Dzieci Zamojszczyzny. Bo nie mieli do czego wracać. Mama mówiła, że jak dostała ten list, to strasznie się ucieszyła. I później, kiedy Witek wrócił, była radość nie wiadomo jaka wielka – dodaje jego żona.
Pisany przez Stefana Okrzeję list dzieci Genowefy Piłat, Bożena i Henryk, postanowiły przekazać jego synowi. Życzeniem Wojciecha Okrzei było, aby to świadectwo trafiło do izby pamięci w Kałuszynie. Tak też się stało.
Ocalony
Mieszkał z rodziną w Krakowie. Nie opowiadał, co przeżył. Odwiedził rodzinę Stefana Okrzei w Narcie, gdy był żołnierzem zawodowym. – Okazało się, że jak był na poligonie, to tam pojechał. Samochodem wojskowym przyjechał. Był kilka dni. Wojtek pamięta, że z jego ojcem długo chodzili po polach, rozmawiali. A on z innymi dziećmi przy tym samochodzie cały czas się kręcił, a Witek woził ich później tym pojazdem po wsi. Był kapitanem – opowiada Andrzej Sroczyński.
Witold Koczułap, który jak z wiersza Tadeusza Różewicza „ocalał prowadzony na rzeź”, zmarł w 1985 r. w wieku zaledwie 54 lat. Pochowany jest w Krakowie. Stefan Okrzeja, który – niczym „Inka” – „zachował się jak trzeba”, zmarł w 2000 r., przeżywszy prawie 86 lat. Spoczął na cmentarzu w Wiśniewie k. Mińska Mazowieckiego. Siostra Witolda, Genowefa Piłat, zmarła w 1986 r. w wieku 61 lat. Spoczęła na cmentarzu w Zamościu.
Domu w Narcie, w którym mieszkał Stefan, i gdzie Witek otrzymał opiekę, już nie ma. Ale budynek stacji w Jarosławcu, skąd w ostatnią drogę wyruszyła rodzina Witka, stoi do dziś. Zniszczony, ale stoi. To niemy świadek opisanej tu historii. – Cała nasza rodzina jest bardzo wdzięczna pani dyrektor Zespołu Szkół w Kałuszynie, Marii Bartosiak, oraz władzom samorządowym za kultywowanie pamięci o Dzieciach Zamojszczyzny i heroizmu miejscowej ludności, bezinteresownie ratującej te dzieci – mówią Bożena Sroczyńska i jej brat Henryk Piłat.
W 81. rocznicę przyjęcia Dzieci Zamojszczyzny w Kałuszynie spotkali się po raz pierwszy 60-letni synowie Witolda i Stefana. Pierwszy, Piotr, ze łzami w oczach poznawał nieznane mu losy wojenne ojca. Drugi, Wojciech, z wielką dumą z postawy swojego ojca oraz dziadków, chciał mu jak najwięcej przekazać, zabierając do miejsc, gdzie Witek przebywał i poznając z ludźmi, którzy go pamiętają.
Napisz komentarz
Komentarze