Autor tych wspomnień urodził się w 1841 r. w Jędrzejowie. Uczył się m.in. w Szkole Wyższej Realnej w Kielcach, a następnie studiował w Petersburgu. Na początku lat 60. XIX w. pracował we Włocławku jako nauczyciel matematyki. Potem, przez kilkanaście miesięcy, dzielnie walczył w powstaniu styczniowym. Był komisarzem powstańczej żandarmerii w woj. krakowskim. Pełnił też obowiązki powstańczego naczelnika powiatu lubelskiego i krasnostawskiego. Dostał się jednak do niewoli (przebywał w więzieniu austriackim) i został skazany na śmierć. Przeżył, bo po pewnym czasie udało mu się uzyskać ułaskawienie.
W 1907 r. wyszły wspomnienia tego niezwykłego człowieka pt. "Z lat nadziei i walki". Znalazł się tam m.in. opis pewnego powstańczego epizodu z Zamojszczyzny. Prezentujemy obszerne fragmenty tych zapisków.
Andrzej Podgórski z Gruszki
"Źle się działo z naszem powstaniem w lutym 1864 r. w Lubelskiem" – wspominał Bolesław Anc. "Oddziały powstańcze coraz mniejsze, coraz rzadsze były, a zuchwalstwo Moskali coraz się powiększało. Nic więc dziwnego, że coraz częściej zdarzały się fakta niekarności narodowej, że samolubstwo jednostek chciało wyzyskać to położenie na swoją korzyść!".
W tej sytuacji niechętnie płacono powstańcom "podatki narodowe". Często nie chciano im też pomagać w inny sposób. "Jednego więc razu zeszliśmy się z mym naczelnikiem województwa, pułkownikiem Żaczkiem (chodzi o Józefa Odrowąża Wysockiego) gdzieś w Krasnostawskiem czy Zamojskiem, w jednej z licznych Gruszek (chodzi o nazwy wsi)" – wspominał Bolesław Anc. "Pułkownik Żaczek rzekł do mnie: Właścicielka Tyszowiec odmawia zapłaty podatku zaległego w wysokiej sumie (...), a naczelnik powiatu pisze mi, że temu zaradzić nie może. Jedź więc tam, a porozumiawszy się z naczelnikiem powiatu, ściągnijcie zaległy podatek, choćbyście mieli udać się do pomocy, kręcącego się tam oddziałku Karola Świdzińskiego. Jak kazano tak i spełniono; tegoż dnia uzbroiwszy się w paszport wójta gminy, opiewający na imię Andrzeja Podgórskiego, byłem już w drodze".
Anc pełnił wówczas ważną funkcję. Był m.in. sekretarzem Józefa Odrowąża Wysockiego. Dzięki temu znał wiele powstańczych sekretów, przewoził rozkazy, wypełniał tajne zadania itd. "Naturalnie rezydencyi stałej nie miałem, a raczej rezydowałem na bryczce w ciągłej podróży pomiędzy Kurowem, Krasnym Stawem (chodzi o Krasnystaw), Zamościem i Hrubieszowem (...)" – czytamy w jego zapiskach. "Komunikacye przytem były wielce niebezpieczne z powodu ośmielenia Moskali bezczynnością powstańców".
Podróż do Tyszowiec dla pana Bolesława także nie była ani łatwa, ani przyjemna. "Przy śniegu i mrozie, sanki mknęły szybko, unosząc mię otulonego burką, w nieznaną okolicę" – pisał. "Którędy jechałem, tego nie pamiętam, wiem tylko, że wstępowałem do znanej patriotki Zakrzewskiej, a w Skomorochach czy Tuczępach u jednego z panów Świdzińskich nocowałem".
To był początek niezwykłej przygody Anca na Zamojszczyźnie. "Dojechałem nareszcie do jakiejś miejscowości, gdzie mieszkał naczelnik powiatu hrubieszowskiego pan Grott. Tu się dowiedziałem, że wyprawa moja musi pozostać tym razem bezskuteczną, bo Moskale są w Tyszowcach, a cała okolica przeżynaną ustawicznie przez tak zwane oddziały latające, które polują na oddziałek powstańczy Karola Świdzińskiego. Poradził mi więc pan G. zwrócić marszrutę ku północy, aby nie wpaść w ręce wrogów".
Anc krążył potem po całej okolicy. Zatrzymał się w końcu na chwilę "u jakiegoś pana Ligoskiego", a następnie trafił na nocleg do domu rodziny Domańskich (właściciel majątku nazywał się Antonii Domański – przyp. red.) w miejscowości Białowody (w gm. Uchanie). Przyjęto go bardzo gościnnie. A potem przybyszowi posłano w salonie, na kanapie.
Zasnął twardo, ale... nie na długo. "Około 3-ciej lub 4-tej rano rozległ się łoskot uderzeń naraz do wszystkich drzwi i okien, a w tych ostatnich sylwetki baszłyków moskiewskich, na tle śniegu się zarysowały. Cały dom stanął na nogach pod wpływem złowrogich krzyków moskiewskich, ja zaś bałem się ruszyć, ażeby nie być spostrzeżonym przez Moskali, stojących w oknach i przemyśliwałem tylko nad tem, jakby się pozbyć dokumentów obciążających, które kurczowo w ręku ściskałem".
"To była na to ostatnia chwila, bo Moskale weszli właśnie do sąsiedniego pokoju. Krzyczeli: Czaj (chodzi o herbatę)! Podawat czaj!".
Groźnie też pomrukiwali.
Dziś jesteśmy narzeczeni!
"Nie troszcząc się o mój kostyum, jak wąż ześlizgnąłem się z posłania i przepełzałem do pokoju i łóżka panny Julii (była to siostra właściciela domu – przyp. red.), dla oddania jej pod opiekę mego pakieciku. Ona go wzięła i zaraz w wielkim wazonie ukryła, a mnie rzekła: – Pamiętaj pan, że dziś jesteśmy narzeczeni, bo to pana ocalić może. Trwało to mgnienie oka, poczem ja znów pełzając, powróciłem już spokojniejszy na moje posłanie. Wkrótce potem panna Julia, już ubrana, przeszła przez salon do jadalnego pokoju, gdzie z wesołym uśmiechem starała się jak najuprzejmiej Moskaluszków zabawić".
Bolesław Anc także się po chwili ubrał i wszedł spokojnie do salonu. Tam dostrzegła go dzielna panna Julia i zaraz serdecznie ucałowała, jako swego narzeczonego. Inni domownicy także powstańca pieszczotliwie nazywali Jędrusiem i uśmiechali się do niego. Zaraz też przedstawiono go rosyjskim oficerom, dowódcom owego "oddziału latającego" (byli to młodzi kadeci w wieku od 18 do 20 lat) jako Andrzeja Podgórskiego z Gruszki, narzeczonego panny Julii.
"Uprzejmość gospodarstwa, a jeszcze więcej piękne oczy panienki, srodze im do serca przypadły, ale z wielkim niedowierzaniem na mnie chwilę popatrzyli i zaraz udali się do salonu, aby tam zrobić rewizyę" – wspominał Bolesław Anc. "Nic tam nie znaleźli, ani w pokoju panienki, ale moja burka ich zaintrygowała: – Wy wsio taki, powstaniec, pan – powiedział jeden z oficerów. I zaaresztowali mnie, zatrzymując pod swoją strażą".
Dalsza część tej historii w najnowszym numerze i e-wydaniu Kroniki Tygodnia
Napisz komentarz
Komentarze