O tej poruszającej historii pisałem szczegółowo w 2004 r. Bohaterką mojego artykułu była pani Aniela. Przed ostatnią wojną kobieta mieszkała w Gródkach (gm. Turobin). Jej rodzice mieli wówczas ośmioro dzieci. Posiadali m.in. drewniany dom, kilkunastohektarowe gospodarstwo oraz sporą pasiekę. W 1940 r. kobieta została wywieziona przez Niemców na roboty do III Rzeszy (miała wówczas 20 lat: zgłosiła się dobrowolnie, w zamian za swojego ojca). Po wojnie nie wróciła. Jak tłumaczył pan Bolesław – kuzyn pani Anieli – rodzina szukała jej na wiele sposobów m.in. przez Polski Czerwony Krzyż. Bez skutku. W końcu, po wielu latach, uznano, że kobieta zginęła lub zmarła.
Rodzina nigdy o niej nie zapomniała. Co roku w Święto Zmarłych zamawiano mszę świętą za jej duszę, zapalano na cmentarzu symboliczną świeczkę. Jednak pani Aniela... żyła. Co się z nią przez dziesiątki lat działo? Jak potem ustalono od 20 listopada 1940 r. do 5 stycznia 1943 r. ta kobieta pracowała u niemieckich rolników w Kissing (okręg Friedberg). Następnie (do 25 maja 1945 r.) była zatrudniona jako opiekunka do dzieci u nieznanej, niemieckiej rodziny. Po wojnie trafiła do szpitala psychiatrycznego. Z jakiego dokładnie powodu tak się stało, w jakich to się odbyło okolicznościach? Nie wiadomo.
Przez ponad pół wieku (od marca 1947 r.) pani Aniela przebywała w szpitalach dla osób psychicznie chorych w Gostyninie, a potem w Stroniu Śląskim i Bolesławcu. Nie wiedziała nawet jak się nazywała. Dopiero w... 1997 r. przypomniała sobie swoje imię, nazwisko oraz opisała wieś, z której pochodziła (wtedy miała zdiagnozowaną schizofrenię). Pracownicy szpitala w Bolesławcu jej opowieści nie zlekceważyli. Chcieli pomóc.
Dzwonili m.in. do urzędów gmin w całej Polsce, szukając wsi, która mniej więcej, odpowiadałaby opisowi pani Anieli. W końcu dotarli do jej rodziny na Zamojszczyźnie, która była tymi wieściami zdumiona i wstrząśnięta. Bliscy rozpoznali w szpitalu panią Anielę. Wróciła w końcu w rodzinne strony...
Gdy kilkanaście lat temu pisałem o pani Anieli, zwróciłem zwłaszcza uwagę na losy robotników przymusowych, którzy m.in. z Zamojszczyzny byli transportowani do Rzeszy. Traktowano ich tam jak niewolników. Byli przywożeni w bydlęcych wagonach, zabierano ich skromny dobytek i odzież, a potem pokazywano ich niemieckim rolnikom. Ci, wybierali przyszłych pracowników jak na targach zwierząt. Potem robotnicy harowali na niemieckich polach. Zatrudniano ich m.in. w fabrykach zbrojeniowych (wśród takich osób był także mój dziadek Stanisław Wieczerza z Sitna) lub przy kopaniu rowów i zapór przeciwczołgowych. Gdy nie byli w stanie sprostać wygórowanym wymaganiom, odsyłano ich do obozów koncentracyjnych.
Stres i ciężka praca odbijały się na ich zdrowiu (na opiekę medyczną nie mogli liczyć). Wielu z nich zmarło, niektórzy zapadli m.in. na choroby psychiczne. Dotykały one zresztą także ludzi na okupowanych terenach.
Więcej na ten temat w papierowym i e-wydaniu Kroniki Tygodnia.
Napisz komentarz
Komentarze