Wierzono, że to jeden z objawów choroby, która przerzuca się także na inne części ciała, a nawet ogarnia całego człowieka. Ów straszny, wszędobylski kołtun nazywano także plica polonica (warkocz polski). Pod koniec XVI w. był on jeszcze "chorobą" dość nową (albo dopiero wtedy zauważoną), szerzącą się głównie "w stronach ruskich Rzplitej". Na Podolu i Pokuciu ludziom powyrastały wówczas "jakby kędziory, w których włosy, sąsiadujące ze sobą, zbiły się w jakąś poplątaną gęstwę". Ofiary kołtuna bardzo podobno cierpiały. Trzeba było szukać dla nich pomocy, nawet za granicą.
W sukurs cierpiącym ruszyli uczeni z Akademii Zamojskiej.
Nęka nas jadowita zaraza
Pod koniec października 1599 r. Wawrzyniec Starnigel, ówczesny rektor Akademii Zamojskiej, wysłał list skierowany do pełnego medycznych sław "fakultetu medycznego" w Padwie. Było to, jak pisał prof. Stanisław Łempicki (ten zasłużony także dla Zamościa uczony żył w latach 1886-1947), rodzaj "pierwszego przemówienia" uniwersytetu hetmańskiego w europejskim świecie naukowym. List niewątpliwie został zatwierdzony przez samego Jana Zamoyskiego, wielkiego hetmana, kanclerza i założyciela Zamościa (być może pomagał go redagować także Szymon Szymonowic, lekarz oraz współtwórca i organizator Akademii Zamojskiej).
W owym piśmie do padewskich uczonych stwierdzono, iż leczenie kołtuna jest niesłychanie trudne. Zauważono, że ta choroba "łamie kości, naciąga członki, rzuca się na stawy, ciało zniekształca i wykręca, powoduje narośle, sprowadza robactwo i tak głowę tegoż bezustannym mnożeniem się zanieczyszcza, że w żaden sposób nie można jej do porządku doprowadzić". Zaobserwowano coś jeszcze. Według Starnigela splątanych i zlepionych włosów nie wolno było pod żadnym pozorem ścinać (kołtun kojarzono z symptomami prawdziwych chorób m.in. reumatyzmem, artretyzmem, a nawet nowotworami). Mogło się to dla pacjenta źle skończyć.
"Jeśli się usunie tę plątaninę to materia i jad przerzuca się w ciało i zaatakowawszy je, dręczy głowę, nogi, ręce, wszystkie członki, wszystkie stawy, wszystkie części ciała prześladuje" – tłumaczył w liście zamojski rektor. "Dowiedzioną jest rzeczą, że ci, co takie skręty powikłanych ze sobą włosów obcięli, chorują na oczy albo cierpią niesłychane męki, gdy choroba spłynie na inne części ich ciała".
Byli podobno tacy, którzy wprawdzie stoczyli (w swoim organizmie) straszny bój z kołtunem i go wygrali. Jednak wiele osób dotkniętych tą tajemniczą chorobą umierało. Szukano lekarstw mogących ulżyć cierpiącym, jednak ten trud się nie powiódł.
"Z tego już, dostojni Panowie widzicie jak potrzebna jest nam rada wasza w tej sprawie i jakim dobrodziejstwem zobowiążecie sobie Królestwo Polskie, gdy bystrymi swymi umysły wynajdziecie jakiś doraźny środek zaradczy na tę jadowitą zarazę i przekażecie nam go na piśmie" – apelował do uczonych z Padwy rektor Akademii Zamojskiej.
Zagrożenie dla narodu
Wśród padewskich profesorów list wywołał wielkie zamieszanie (jak mówiono w kraju naukową "ruchawkę"). Specjalne kolegium złożone z miejscowych profesorów debatowało na ten temat przez cały tydzień. Podczas obrad nie opierano się tylko na opisie choroby zamieszczonym w liście z Polski. Słano też do Zamościa prośby o wyjaśnienie pewnych "punktów i wątpliwości" związanych z kołtunem. Były tego efekty. Jak pisał prof. Łempicki stworzono w Padwie na ten temat całą "literaturę kołtunową". Pisano o plicy m.in. uczone traktaty (jeden z nich stworzył Jan Tomasz Minadous, sławny profesor medycyny).
Słynna była też prawie 250-stronicowa praca Herculesa Saxonii, profesora padewskiego, pt. "De plica, quam Polonii gwoździec, roxolanii kołtunym vocant". Wydano ją w 1600 r. Ten uczony nie miał jednak dla obywateli Rzeczpospolitej dobrych wieści. Zauważył, że tajemniczy kołtun stanowił zagrożenie dla całego narodu, bo szerzył się nie tylko wśród plebejuszy, ale nawet wśród szlachty czy biskupów "mających co dzień do czynienia ze świętościami" (które jakoś nie chroniły ich przed chorobą, co było zresztą bardzo niepokojące). W jednym z rozdziałów swojej pracy rozważał nawet "Czy zbrodnie mogą spowodować kołtun?". W ten sposób rozpatrywał możliwy wymiar etyczny kołtunowej choroby (mogła stanowić karę za jakieś grzechy).
Tak czy owak, plica polonica przyniosła sławę młodej Akademii Zamojskiej. Wielu europejskich uczonych i lekarzy dzięki niej pogłębiło swoją renomę (o ogólnej wiedzy, w tym kontekście, trudno raczej mówić). Jednak kołtunowej zagadki padewska pomoc nie rozwiązała. Bo jak się okazuje owa tajemnicza "choroba" zaczęła niebawem nękać nawet... uczonych Akademii Zamojskiej. Możemy o tym przeczytać w "Efemerosie, czyli Diariuszu prywatnym pisanym w Zamościu w latach 1656-1672". Jego autorem był Bazyli Rudomicz, profesor i rektor Akademii Zamojskiej oraz lekarz, prawnik i kronikarz.
"Paznokieć zarażony kołtunem (...) palca u mej nogi, już kilka lat przedtem, odpadł bez bólu, gdyż Bóg tak chciał" – notował Bazyli Rudomicz 12 lutego 1665 r. – Za to dobrodziejstwo szczególnie w tym moim utrapieniu należy się ode mnie ustawiczne dziękowanie Bogu".
Nie było się jednak czym radować. Bo kołtun (który mógł także zarazić paznokcie) zamojskiego uczonego w 1665 r. nie opuścił. "Wieczorem samorzutnie odpadł paznokieć u mojej prawej nogi, zniszczony kołtunem. Już od kilku lat tak odpadał" – czytamy pięć lat później w zapiskach Rudomicza. Natomiast 19 lutego 1669 r. uczony notował: "Z jaśnie ośw. panem naszym księciem (chodzi o Dymitra Jerzego Wiśniowieckiego) dyskutowałem o kołtunie. Mówił on, że w młodości cierpiał na tę chorobę. Rozmawialiśmy także o tym, że silny katar nęka obecnie j. ośw. księżnę (Gryzeldę Konstancję Wiśniowiecką)".
Takie rozważania i dyskusje nie byłyby zapewne możliwe bez "kołtunowej" podbudowy teoretycznej powstałej m.in. w Akademii Zamojskiej. Dzisiaj owa "choroba" może się wydawać wydumana, trochę śmieszna. Bez wątpienia jednak, za kilkaset lat, wiele z współczesnych, medycznych wniosków i poważnych schorzeń, także będzie budzić w potomnych jedynie... zakłopotanie.
Napisz komentarz
Komentarze