Nie mamy jeszcze pewności (sprawę ciągle badamy), czym trener Paweł Lewandowski nafaszerował swoich graczy przed pierwszym gwizdkiem. Faktem jest jednak, że gospodarze rzucili się na rywala z zajadłością godną walki o przeżycie w dżungli, a nie o punkty piłkarskie na szóstym poziomie rozgrywek. Wściekłość ta musiała zrobić wrażenie na beniaminku, bo pierwsze pół godziny grał wystraszony i schowany za podwójną gardą. Nieliczne długie piłki posyłane w kierunku Tomasza Albingiera padały zaś łupem Michała Denisa. Z taką postawą gracz Omegi znalazłby bez problemu pracę jako bodyguard największych światowych gwiazd. W 16 min piłkę w środku pola wyłuskał agresywny jak bulterier Filip Maciejewski, a Denis z szesnastu metrów huknął na bramkę. Patryk Dobromilski odbił futbolówkę do boku, ale nadbiegający Bartosz Nizioł zmieścił ją przy bliższym słupku.
W 29 min przyjezdni po raz pierwszy przedostali się w pobliże bramki Omegi, ale Patryk Gromek nie zdążył do podania od Tomasza Goździuka. Ławka przyjezdnych mogła w tym momencie tylko zakląć, bo gracz Gryfa byłby w sytuacji sam na sam z Piotrem Sasimem. Tuż po przerwie ładną piłkę z prawego skrzydła zagrał Nizioł, ale Jarosławowi Gochowi zabrakło kilku centymetrów, żeby końcem buta skierować futbolówkę do bramki. Od tego momentu gracze Gryfa zaczęli poczynać sobie trochę śmielej, a w grę gospodarzy wkradł się chaos. Walki więc nadal było więcej niż w tolkienowskiej "Bitwie Pięciu Armii", a sytuacji podbramkowych mniej niż morderstw w "Klanie". Kości więc trzeszczały, zawodnicy co rusz padali, a bramkarze stali bezrobotni.
WIĘCEJ PRZECZYTASZ W WYDANIU PAPIEROWYM I E-WYDANIU
Napisz komentarz
Komentarze