Arleta to rzadkie imię i naprawdę nie może być dziełem przypadku, że właśnie takiego wyboru dokonuje się dla własnego dziecka.
– Tata, jeszcze w czasach zabaw w piaskownicy, miał koleżankę Arletkę i stąd właśnie moje niezwykłe imię, które zresztą bardzo lubię – wyjaśnia bohaterka naszego tekstu.
Lata temu w Zamościu
Miała siedem, może osiem lat, gdy tata wszedł do pokoju wypełnionego pluszakami, pytając córki, czy nie zechciałaby wybrać się z nim na trening judo. Reakcja małej Arlety była spontaniczna i podjęta w ułamku sekundy. A pewnie, że pójdzie! Godzinę później w starej hali na OSiR-ze oglądała już wokół siebie trenujących z zapałem zawodników. Wraz ze starszym bratem nie kojarzyli jeszcze zbytnio, na czym "to" polega, ale możliwość przewracania i rzucania rywali po macie wyglądała bardzo obiecująco.
– W tym czasie jednocześnie trenowałam też pływanie. W okresie przygotowawczym do zawodów bywało tak, że razem z bratem na basenie byliśmy już o szóstej rano, po lekcjach pojawialiśmy się tam po raz drugi, a wieczorem pędziliśmy na judo. Zawsze miałam sporo energii, ale tego było za wiele nawet dla mnie. Dlatego stanęliśmy przed dylematem, co robić – wspomina początki przygody ze sportem polska olimpijka. – Brat został przy pływaniu, a ja wybrałam judo.
Arleta Podolak "charakterek" miała od zawsze, i jak sama mówi, w szkole do księżniczek było jej bardzo daleko. Znacznie bliżej zaś do Rumcajsa i Robin Hooda.
– Koleżanki w gimnazjum wiedziały, że z problemami mogą do mnie walić jak w dym. A ja, co tu dużo ukrywać, wyjaśniać sprawę, nawet chłopakom, chodziłam bardzo chętnie – przyznaje z uśmiechem 23-latka. – Dzięki temu często bywałam na "dywaniku" pani dyrektor. Mimo tego, czasy gimnazjum, nauczycieli i ówczesną Panią dyrektor wspominam miło i z sympatią.
Cały artykuł w papierowym wydaniu "Kroniki Tygodnia".
Napisz komentarz
Komentarze