– W miejscu gdzie mamy teraz naszą wieś było kiedyś tylko puste pole. Osiedlili się tam w dawnych czasach ludzie z Galicji. Tak mi opowiadał mój tatuś. Coś w tym mysi być. Bo np. suchowolcy z sąsiedniej Suchowoli oraz np. ludzie z Hutkowa nadal mówią, że my jesteśmy Galicyjany (pisownia oryginalna – przyp. red.). – tłumaczy pani Emilia. I dodaje: – Nasza wieś jest ładnie położona, co docenili nie tylko dawni osadnicy, ale także dzisiejsi turyści. Coraz więcej z nich buduje u nas domy letniskowe. Mamy już takich kilka.
Tytoń był wszędzie
Kim dokładnie byli ci tajemniczy, pierwsi osadnicy? Co ich do przyjazdu na Zamojszczyznę skłoniło? Nie wiadomo. Tak podobno powstała jednak malownicza, roztoczańska wioska. Jej historię możemy poznać dzięki niezwykłej relacji pani Emilii.
– Urodziłam się w Suchowoli-Kolonii w 1927 r. Mój tato nazywał się Feliks Nowaczek, a mamusia – Bronisława. Miałam dwóch braci: Mariana i Edwarda oraz siostrę, Helenę. Moi rodzice byli rolnikami, tak jak nasi sąsiedzi... Nie było w naszej wsi Ukraińców czy Żydów – opowiada pani Emilia. – Przed wojną Żydzi mieszkali jednak w pobliskiej Suchowoli (w latach 20. ub. wieku było ich 32 – przyp. red.). Jeden z nich nazywał się Bućko i miał dobrze zaopatrzony sklep. Inny, żydowski sklep istniał w Hutkowie. Należał do niejakiego Duwika. W okolicy żyli też dawniej prawosławni. Modlili się w cerkwi w Suchowoli. A nasza katolicka parafia znajdowała się w Krasnobrodzie.
Suchowola-Kolonia nie była małą wsią. Według spisu powszechnego z 1921 r. stały tam 133 domy, w których żyło 776 osób. Wszyscy mieszkańcy rzeczywiście zadeklarowali, iż są narodowości polskiej. Rodzice pani Emilii mieli w tej malowniczej, przedwojennej miejscowości drewniany, kryty strzechą dom. Nie różnił się od innych. Wchodziło się do niego przez sień, a stamtąd do kuchni i trzech pokojów. W największym znajdował się warsztat stolarski ojca pani Emilii.
– Tatuś przechowywał w tym pokoju różne stolarskie narzędzia. Wyrabiał młynki do czyszczenia zboża, stoły, szafki, ale także konne wozy. Miał fach w ręku. Dzięki temu bieda nas jakoś nie dotykała – wspomina Emilia Kozłowska. – Rodzice mieli też siedem hektarów pola ornego i hektar łąki. Jak wszyscy w okolicy uprawili pszenicę, jęczmień, ziemniaki, a potem także tytoń. To była odmiana, którą nazywano czarną. Pamiętam, że po zebraniu z pól, tytoniowe liście były suszone wszędzie: na ścianach budynków, płotach, komórkach, gdzie się tylko dało. Jak słońce trochę przygrzało, to w całej wsi unosił się z tych liści charakterystyczny, przykry zapach.
Wróżenie z kutii
Rodzinny dom ze wspomnień pani Emilii był miejscem niezwykłym. Zwłaszcza podczas świąt Bożego Narodzenia. – Pamiętam to jak dziś. Przed Wigilią tatuś przynosił do domu snopek żyta, który nazywano królem. Wiązało się go w trzech miejscach. Tatuś stawiał tego króla w kącie pokoju, za łóżkiem. Przynosił także do domu choinkę, pod którą kładziono sianko – wspomina pani Emilia. – Na jej gałązkach wieszaliśmy jabłka, ciastka i łańcuszki wykonane ze skrawków kolorowego papieru. Dzieci mogły się też bawić na słomie, którą rodzice rozkładali na podłodze w kuchni.
Podczas Wigilii poszczono. Dzieci tego dnia dostawały w domu pani Emilii zaledwie po kilka okruszków chleba oraz kawę zbożową. Dopiero wieczorem, gdy zabłysła pierwsza gwiazdka siadano do stołu. Na półmiskach pojawiały się postne potrawy, m.in. kapusta z grochem i olejem, ryba oraz pączki na oleju. Daniem, które uważano za rodzaj wigilijnego deseru-rarytasu, była kutia: koniecznie z makiem, miodem, suszonymi jabłkami i rodzynkami.
– Prezenty pod choinkę dzieci dostawały skromne. Były to szmaciane lalki z gałganków, czasami landrynki – wspomina pani Emilia. – A po wigilijnym posiłku rodzice wysyłali nas do drewutni. Przynosiliśmy stamtąd naręcze porąbanego drewna i potem je liczyliśmy. Gdy liczba była parzysta, pannę czekało w tym roku zamążpójście. Można też było pójść do płotu i objąć sztachety. Potem także się je zliczało. W tej wróżbie liczba parzysta także oznaczała zamążpójście. Inna wróżba była np. na św. Szczepana. W ten dzień raniutko trzeba było zebrać słomę, a właściwie to, co z niej w kuchni po zabawach dzieci zostało. Dziewczyny brały ten słomiany proch i kurz w podołek sukienki i koniecznie boso biegły za stodołę.
Trzeba było taki pakunek wyrzucić przed siebie i... nasłuchiwać. Co można było z tego wywróżyć? – Z której strony zaszczekał pies, z tej strony miał przyjść w tym roku kawaler. Gdy się pies nie odezwał – wiadomo było, że kawaler się nie pojawi – opowiada pani Emilia. "Ja przed ostatnią wojną byłam jeszcze taką podpanienką (pisownia oryginalna), ale też sobie w ten sposób wróżyłam. Tak robiły zresztą także inne dziewczyny z mojej szkoły. Bracia się ze mnie bardzo wówczas śmieli... Ale święta były piękne. Dzieliliśmy się opłatkiem, śpiewaliśmy kolędy, wspólnie modliliśmy się. Opłatek w innym kolorze niż ludzie dostawały także gospodarskie zwierzęta".
Krystyna Kościk z Zamościa, córka pani Emilii, pamięta wigilijną wróżbę z sąsiedniego Adamowa. – Rodzina mojego męża pochodzi z tej miejscowości – tłumaczy pani Krystyna. – Tam na Wigilię także podawano taką wschodnią kutię. Wtedy teść brał jej trochę na łyżkę i mówił robiąc znak krzyża: Tędy szedł Pan Jezus (wykonywał wówczas prawą ręką ruch pionowy), tędy Matka Boska (robił ruch poziomy), a tędy... wszyscy święci. I wtedy wyrzucał kutię z łyżki na sufit.
Gdy dużo ziaren pszenicy przylepiło się do sufitu, była to dobra wróżba. Zwiastowała np. urodzaj, dostatek, większe powodzenie w życiu.
Więcej na ten temat w najnowszym, świątecznym numerze i e-wydaniu Kroniki Tygodnia
Napisz komentarz
Komentarze