Na podstawie 600 pomiarów stwierdził, że przeciętny obwód głów mężczyzn z początku XX wieku liczył od 57 do 68 cm. Nie było w tym pozornie nic niezwykłego. Jednak naukowiec przeprowadził też inne pomiary i zauważył pewną frapującą prawidłowość. Otóż najmniejsze głowy miały... kobiety, a wśród nich: złodziejki i prostytutki. Wniosek? Czaszki takich niewiast mieściły niezbyt pokaźne mózgi, co musiało się – zdaniem neurologa – przełożyć na ich "prymitywne zachowanie i skłonności".
To spostrzeżenie neurolog poparł odpowiednimi ilustracjami (było to mnóstwo owali symbolizujących głowy widziane z góry), a potem opublikował je w pracy pt. "Płeć a wielkość głowy".
Badania potwierdzały utartą opinię jaką ówcześni "nosiciele wąsów" mieli na ogół na temat tzw. piękniejszej połowy ludzkości.
"Normalny mężczyzna nawet niewysoki musi mieć obwód głowy co najmniej 52 cm, podczas gdy kobiecie wystarczy 51 cm" – pisał ze znawstwem Julius Möbius. "A zatem do wykonania obowiązków kobiety wystarczy mózg mieszczący się w głowie o obwodzie 51 cm, mężczyźnie zaś nie. (Zatem) w mózgu mężczyzny tkwią już od samego początku inne potencjały".
Neurolog poszedł o krok dalej i wymyślił naukową teorię o "fizjologicznym niedorozwoju kobiety". Według niej niewiasty nadawały się tylko do "zawodu matki" (oraz kilku pokrewnych). Nie były to głosy odosobnione. Niejaki Otto Weininger w pracy pt. "Płeć i charakter" w ogóle odmawiał kobietom daru myślenia i wszelkich zdolności. Takie pseudonaukowe rozważania trafiały na bardzo podatny grunt. Przekładano je na życie społeczne wielu państw europejskich.
W Niemczech wprowadzono np. na początku XX w. tzw. kodeks mieszczański (u nas także jego zasady cieszyły się szacunkiem). Były to przepisy, które regulowały i sankcjonowały... dominację mężów nad żonami. Stwierdzono m.in., że to mężczyzna ma "prawo decydowania" (czyli to on podejmuje decyzje w kwestiach spornych) w małżeństwie. Panie zyskały wprawdzie możliwość zawierania umów o pracę, ale musiał na nią wcześniej wyrazić zgodę mąż (mógł on także taką umowę wypowiedzieć). W kodeksie prawnie zatwierdzono m.in. "domową rolę żony". Co to oznaczało? Kobietom przypadło "w udziale" prowadzenie gospodarstwa domowego, wychowywanie dzieci oraz dbanie o męża, a nawet jego humor. W naszym kraju nikogo to nie dziwiło.
"A któż rodzinie do szczęścia dopomoże? Otóż na matce, na gospodyni opiera się jako na głównym filarze takowa szczęśliwość rodziny, to one właściwie Bóg tak wzniosłym zadaniem zaszczycić raczył (...)" – czytamy w popularnym niegdyś poradniku pt. "Szczęście domowe". "Może nie dawno jeszcze temu, jakoś w ślubnej ozdobie, w ślubnej szacie, w zielonym wieńcu na głowie, po raz pierwszy z młodym twoim panem z kościoła udałaś się do przyszłego twego gospodarstwa. I cóż, czy się spełniło wszystko, czy marzenia twoje o szczęściu domowem się sprawdziły?".
Autor poradnika, który był zresztą duchownym, uważał, że kobiety musiały po tym jego wywodzie odpowiedzieć: "nie". Bo w takim duchu dalej ciągnął swoje rozważania (pamiętając zapewne, że czytają je istoty dość ograniczone, czego dowodziły naukowe badania).
"A jeżeli teraz z cichym westchnieniem i nieśmiało odpowiesz (...), że nieprzewidziane stosunki, te a te przyczyny albo nawet twój mąż winien: nie tak, moja córko! Ty tylko jesteś winna, nie mając może albo tych umiejętności, albo tych cnót, które do utworzenia szczęścia domowego koniecznie są potrzebne" – czytamy w poradniku.
Więcej na ten ten temat w papierowym i e-wydaniu Kroniki Tygodniu.
Napisz komentarz
Komentarze