Z rodzinnego domu wyniosłam to, co mi przekazali rodzice. Pomagać innym, być uczciwym człowiekiem, kochać i szanować dzieci. Kiedy podejmowałam swoją pierwszą pracę, tatuś powiedział stanowczo: "Kobieta musi mieć honor" – wspomina Emilia Kusiak.
W domu rodzinnym było ich sześcioro rodzeństwa. Pierwsza na świat przyszła Róża, potem Marianna, Anna, później Emilia w 1930 roku, a następnie Józef i Stanisława. Wychowywali się we wsi Jungówka w gminie Kisielin, w powiecie Horochów, na Wołyniu. Tam prawdopodobnie pod koniec lat 20. Stefan Konopka, ojciec pani Emilii, kupił z parcelacji gospodarstwo. Powodziło im się dobrze. Ojciec do pomocy w gospodarstwie najmował okolicznych mieszkańców.
We wrześniu 1939 roku do Jungówki zawitała wojna. Najpierw w osobach dwóch lotników, którzy wylądowali aeroplanem na polach za wsią. Ludzie pobiegli zobaczyć co się stało. Pobiegła za nimi i 9-letnia Emilia. I wtedy po raz pierwszy zobaczyła ruskich żołnierzy. Piloci byli brudni, wynędzniali. Wymachiwali w ich kierunku pistoletami.
Po raz drugi zobaczyła Sowietów, kiedy na ich podwórek zajechali wozem zaprzężonym w małe, kosmate, marne koniki. Powiedzieli: "Tu żywoj pamieszczyki" (Tu mieszkają panowie).
– Mama powiedziała, że jesteśmy ludźmi pracującymi. Kazali jej pokazać ręce. Mama pokazała. A on na to: "U tibia plynie sinija krow" (U ciebie płynie niebieska krew). Zaczęli grozić mamie. I wtedy na podwórek wrócił tatuś. Zaproponował im jedzenie. Odmówili. Chcieli tylko wódki i wymienić konia. Nasze konie nie dały im się wyprowadzić. Stawały dęba. Nie dali rady ich dosiąść. Odjechali bez nich. W porównaniu z Niemcami, którzy potem przyszli, ci żołnierze to była prawdziwa dzicz – wspomina pani Emilia.
Wtedy w Jungówce nie doświadczyli od Niemców bestialstwa. Przyszło ono z innej strony. Od niedawnych sąsiadów Ukraińców. Już wiosną 1943 roku w okolicy zaczęły się mordy. Im bliżej lata, tym było ich więcej, tym częściej płonęły zabudowania Polaków. W czerwcu usłyszeli od Ukraińców, że kto zostanie w Jungówce, zginie. Uciekli do kościoła parafialnego w Zaturce. W kościele siedzieli trzy dni. Aż Niemcy obawiając się, że może w tym tłumie ludzi wybuchnąć epidemia, kazali im kościół opuścić. Rodzina Konopków wyjechała do Torczyna, gdzie była jednostka samoobrony polskiej i posterunek żandarmerii. Zamieszkali u stryja Kałużyńskiego, właściciela młyna.
W Torczynie przebywali do czasu zajęcia miasteczka w lutym 1944 roku przez Armię Czerwoną. Parę miesięcy później Konopkowie dostali ultimatum. Albo przyjmują obywatelstwo radzieckie, albo wyjeżdżają za Bug. Czuli się Polakami. Zapakowali swój ocalały dobytek na wóz i przyjechali do Strzyżowa.
To minie, wrócimy
– Tatuś wybrał Strzyżów, bo był najbliżej Buga. Powtarzał: "To rychło minie". Mówił: "Tu przeczekamy, a potem wrócimy na własne" – opowiada pani Emilia.
Zakwaterowano ich w Hrebennem, w małej izbie, bez podłogi, z rozwalającym się piecem. Warunki były nieludzkie.
– Z Wołynia przyprowadziliśmy cztery konie. Dwa ciągnęły wóz z dobytkiem, dwa przytroczone były do wozu. Ojciec poszedł do sołtysa Strzyżowa, aby przydzielił nam jakieś inne zabudowanie. Sołtys powiedział, że bardzo przydałby mu się taki koń, jaki my mamy. Tato powiedział: "Będzie chałupa, będzie koń". I tak za łapówkę dostaliśmy chałupę, którą tato wyremontował i w której w 1951 roku dokończył żywota – opowiada pani Emilia.
Więcej na ten temat w najnowszym numerze i e-wydaniu Kroniki Tygodnia
Napisz komentarz
Komentarze